„Wszystko, co nas spotyka, wynika z nas samych,
to my powołujemy to do życia i my to zabijamy” (s. 323).
Wydawać by się mogło, że wyspa to wyspa i niczego nadzwyczajnego w tym geograficznym określeniu nie ma. Wie przecież każde dziecko, że to coś, zwane wyspą, musi być otoczone wodą i dostać się tam „suchą nogą” nie można. To zresztą wiedzą mniej więcej wszyscy. Jak się jednak okazuje Andrés Ibáñez w swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Lśnij, morze Edenu” (Brilla, Mar del Eden) wpuszcza nas na wyspę jeszcze bardziej tajemniczą, niż ma to miejsce w powieści Juliusza Verne’a, jeszcze bardziej niesamowitą, niż ta z powieści o Robinsonie Crusoe, z jeszcze bardziej przedziwnymi rozbitkami, niż ma to miejsce we „Władcy much”.
Dlaczego Ibanez skazuje nas na śledzenie losów rozbitków na wyspie, która zresztą do złudzenia przypomina tę, która pamiętamy z telewizyjnego super serialu „Zagubieni” (Lost)? To oczywiste zapożyczenie kreuje unikalną sytuację w literackim świecie przedziwnych pomysłów, bo nie da się uniknąć oczywistych porównań i nie da się uciec od, narzucających się samych przez się, analogii zestawiając ze sobą oba teksty.
Jak wiadomo, na wyspę nie da się dotrzeć tak zwaną „suchą nogą”. Definicja, a nawet istota wyspy zakłada, że jest to jakiś fragment stałego lądu zewsząd oblany wodą.
We wszystkich tych wielkich i niewielkich powieściach i opowiadaniach, w których wyspa gra główną rolę, bohaterowie dostawali się na nią w wyniku jakiejś katastrofy. Oczywiście przed wynalezieniem samolotu, rozbijały się statki, potem były to już różne latające urządzenia i tak też się dzieje w powieści Ibáñeza „Lśnij, morze Edenu”, w której samolot wiozący setki pasażerów spada do oceanu w pobliżu jakiejś „przypadkowej”, tropikalnej wyspy. Nic by w tym koncepcie nie było nowego ani nadzwyczajnego, gdyby właśnie nie owo uderzające podobieństwo do wydarzeń znanych widzom z serialu „Zagubieni”. Trudni podejrzewać autora, iż zakładał, że się w tym wszystkim nie zorientujemy. To zbyt naiwne i absolutnie nieprawdopodobne. Serial „Zagubieni” (Lost) to jeden z super przebojów telewizyjnych, szalenie popularny na całym świecie. Jeśli ktoś go nie oglądał, to na pewno o nim słyszał. Jakie jest zatem drugie dno tego, zwykłego i niezwykłego zarazem, pastiszu powieściowego?
Jak napisano w jednej z recenzji:
„Ibáñez w pewnym momencie robi znaczący zwrot i oddala się od fabuły Lost. W jego opowieści od samego początku znaczącą rolę odgrywają Indie. Choć może nie sam kraj, a raczej styl życia, jaki się z nimi wiąże, czyli joga, mantra, odpowiednia dieta. To wszystko prowadzić ma, rzecz jasna, do ostatecznego wyzwolenia. Wyspa w pewnym momencie staje się metaforą tej alternatywnej ścieżki życiowej, ucieczką od presji rzeczywistego świata i dążeniem do samopoznania. Uwaga, od tego momentu nie obejdzie się bez filozofowania, które być może skłoni was do jakichś głębokich przemyśleń. Choć równie prawdopodobne jest to, że uznacie je po prostu za wymysły szaleńca”. (Patrycja Zduńska, za: Naekranie.pl)
Co ciekawe, nawet wspomniane aktywności duchowe człowieka Zachodu, takie jak medytacja, joga, różne religie i wszelakie inne formy poszukiwania i odkrywania duchowej istoty samych siebie, są w powieści wzięte w nawias i okazuje się, że stanowią jedynie formę wydmuszki, działania zastępczego, iluzji, w której żyjemy i z której nie potrafimy się otrząsnąć, by zobaczyć nas takimi, jakimi jesteśmy w swej istocie. To właśnie dzięki czy też za sprawą katastrofy i znalezienia się na wyspie, mamy szanse na przetarcie oczu, by widzieć jasno, w zachwyceniu (albo przerażeniu) sens lub bezsens swojego życia.
Wydaje się, że tu właśnie znajduje się ten trudno uchwytny moment oryginalności pomiędzy „Zagubionymi” (Lost), a opowieścią Ibáñeza „Lśnij, morze Edenu”. Autor przesuwa środek ciężkości z kategorii powieści przygodowej w kierunku czegoś, co można by nazwać współczesna formą moralitetu.
Wróćmy na chwilę ku literackiemu zapleczu terminu „wyspa”, które jest nadzwyczajnie szerokie i różnorodne, symbolizuje bowiem równocześnie:
„osamotnienie, osobliwość, wyobcowanie, ucieczkę od świata, centrum duchowe, schronienie, nadnaturalny świat, kosmos, pokój, szczęście, piękno, porządek, doskonałość, raj, wytrwałość, wyższość, kobiecość, śmierć, utopię, odkrywcę” (za: Słownikiem terminów literackich).
Te wszystkie elementy można z łatwością odszukać w powieści Ibáñeza, oczywiście jeśli starczy nam wytrwałości, by przedrzeć się przez ponad osiemset stron tekstu, pełnego zaskakujących wydarzeń, magicznych i mitologicznych postaci, zjaw sennych, zmaterializowanych marzeń i wyobrażeń, okrucieństwa, bólu, śmierci i objawień:
„– I wtedy doznałeś objawienia – podjęła Rosana. Powiedziałeś mi, że człowiek spędza całe życie na wznoszeniu takiej świątyni. Każdy na cześć czego innego: boga, pracy, seksu, czasem współmałżonka, partii politycznej, czegokolwiek. Kiedy kończy budowę, wstawia do środka bożka. I sam tam wchodzi, żeby go czcić, i zostaje zamknięty na zawsze: w łańcuchach, w ciemności, w swej ukochanej świątyni, razem ze swoim ukochanym bogiem. Na zawsze.
– Hm.
– To wywarło na mnie ogromne wrażenie – wyznała Rosana. – Dało mi do myślenia. Mówiłeś wtedy o mormonach zamkniętych w swoim mormońskim Kościele. O Brendzie Esquivias, zamkniętej w Ciudad Juarez. O Joaquinie, zamkniętym w swoich teoriach spiskowych. O Tudellim i Hansie, zamkniętych w fanatycznym katolicyzmie. O ich niewolnictwie. I powiedziałeś, że ta wyspa chce, byśmy odzyskali wolność. Że do nas mówi, byśmy zrozumieli, albowiem przybyliśmy tu, by się narodzić”. (.s356/357)
Ten mały fragment doskonale definiuje to niewidoczne prawie przejście od awanturniczo-przygodowego serialu „Zagubieni” (Lost) do awanturniczo-przygodowego moralitetu, jakim z pewnością jest powieść „Lśnij, morze Edenu”. Co jest jednakowoż – dla tych dwu wersji opowieści i niezwykłych przygodach dużej grupy rozbitków na tajemniczej wyspie – wspólne, to nieodparta potrzeba zbudowania jakiejś formy utopii, której pragniemy podświadomie, ale która może dać nam jedynie złudzenie życia autentycznego.
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak