Działania wojenne na froncie wojny ukraińsko-rosyjskiej ostatnio nieco zwolniły, ożywiła się jednak dyplomacja i dyskusja publiczna o ewentualnej perspektywie przegranej Kijowa. Są tacy, którzy wzywają do zaprzestania oporu i deklarują, że dzięki swojej „art of deal” zakończą wojnę „w dwadzieścia cztery godziny”. Mało kto mówi, że oznacza to rzucenie ofiary na pożarcie agresorowi.
Przed przypadającą wkrótce drugą rocznicą rosyjskiej agresji na Ukrainę nastąpiła intensyfikacja wypowiedzi i dyskusji, których wspólnym punktem jest „co dalej?”. Znacznie przyczyniło się do tego niepowodzenie letniej ofensywy armii ukraińskiej na Zaporożu, która nie przełamała twardej i głębokiej obrony rosyjskiej. Oczywiście, można zastanawiać się, na ile obok samego faktu militarnego mieliśmy też do czynienia z faktem medialno-mentalnym: wszyscy o kontrofensywie mówili, wszyscy pokładali w niej nadzieje, wszyscy liczyli na powtórkę szczęśliwych sukcesów z 2022 roku. I wszyscy w obliczu braku spektakularnego przełomu poczuli się zawiedzeni i popadli w pesymizm. Faktem jest przy tym, że wojna weszła w fazę pozycyjno-materiałową, w której większe znaczenie odegra masa, a nie błyskotliwa myśl wojskowa, i prawdopodobnie także potencjał gospodarczy zamiast „ducha walki”.
Sytuację tę wykorzystał Władymir Putin, który udzielił głośnego wywiadu amerykańskiemu dziennikarzowi Tuckerowi Carlsonowi. Niedawny mocarz i nowy „car” powiedział w gruncie rzeczy to samo, co mówi od dwóch albo i więcej lat, okraszając to tymi samymi opowieściami o zamierzchłych i nieco bliższych czasach – jego pasji historycznej mógłbym mu nawet pozazdrościć. Samo wydarzenie medialne zapisało się przede wszystkim jako pokaz usłużności Amerykanina, który pełnił funkcję „stojaka na mikrofon” moskiewskiego despoty. Długa to tradycja, o której rozmiłowany w historii Władymir Władymirowicz mógłby na pewno wygłosić okolicznościowy wykład. Już w czasach absolutyzmu oświeconego w XVIII wieku caryca Katarzyna II Wielka miała swoich zaufanych publicystów i filozofów, którzy chwalili ją jako wybitną władczynię niosącą nowoczesność swojemu państwu. Dość powiedzieć, że sam wielki Wolter opiewał zalety carycy, a gdy trzeba było, to za finansowe wsparcie poparł rozbiory Polski. Po rewolucji bolszewickiej lewicowcy i postępowcy na Zachodzie widzieli w Związku Radzieckim nowy filar demokracji i receptę na kryzys światowy. Lenin nazywał tych związkowców, pisarzy i działaczy, pielgrzymujących na Wschód na ustawione pokazówki, mianem „pożytecznych idiotów”.
Wywiad Putina miał być jednak przede wszystkim, mówiąc językiem piłkarskim, wystawieniem piłki wszystkim tym na Zachodzie, którzy są zmęczeni wojną lub też chcieliby coś na tym ugrać. Dyktator pokazał się znowu jako sprawiedliwy, panujący nad sytuacją i dążący tylko do „uczciwego rozwiązania”. Z jego dalszych słów wynika przy tym, że to rozwiązanie to podporządkowanie Ukrainy wpływom rosyjskim i cofnięcie wszystkich działań, które Kijów, na podstawie demokratycznego mandatu, wykonał w celu zbliżenia się do Zachodu.
Nie wiem, czy mogę w miłości do historii równać się z Putinem, coś jednak o tej przeszłości czytałem. Wiem, że koncept „stref wpływów” – nieformalnego podziału kontroli nad z pozoru suwerennymi państwami – to rzecz stara jak świat. Najpełniej rozwinęła się ona w XIX i XX wieku, gdy pięć mocarstw europejskich (Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Austro-Węgry i Rosja) podzieliło się nie tylko Starym Kontynentem, ale także sąsiednimi terytoriami – czy to rysując od linijki granice kolonii w Afryce czy też rządząc się w Chinach. Dwadzieścia lat po I wojnie światowej światem znów wstrząsnęło, i to z powodu dwóch nowych-starych mocarstw (III Rzeszy i Związku Radzieckiego), które 23 sierpnia 1939 r. podzieliły się Europą Środkowo-Wschodnią i przypieczętowały wybuch II wojny światowej. Na zakończenie tejże znów Wielka Trójka podzieliła Europę tak, by Stalin otrzymał to co chciał – a układ ten, mimo rozpoczęcia zimnej wojny, przetrwał prawie pół wieku.
Pisać o tym warto chociażby z perspektywy średniej wielkości narodu europejskiego jakim są Polacy. Święte Przymierze w XIX wieku nie pozwoliło na odzyskanie niepodległości. Pakt Ribbentrop-Mołotow zaczął się od planu wspólnej agresji na Polskę. To w końcu Polacy (ale także Bałtowie, Czesi, Węgrzy czy Rumuni) zostali w Teheranie i Jałcie „oddani” pod opiekę Moskwie, co na pół wieku ograniczyło ich szanse rozwojowe. Dzisiaj Rzeczpospolita Polska jest – na szczęście – bliżej bloku zachodniego, choć może bać się zapędów Putina. Powinna jednak też upominać się o los mniejszych i słabszych, których mocarstwa chciałyby traktować tylko jak pionki na szachownicy.
Pamiętam też o tym, jak przed 1939 r. Zachód uprawiał politykę ustępstw (appeasementu) wobec Hitlera. Po konferencji w Monachium we wrześniu 1938 r. brytyjski premier Neville Chamberlain, który dopiero co oddał kawał Czechosłowacji na pożarcie Niemcom, ogłaszał, że przywozi pokój dla całego pokolenia. Rok później wybuchła straszna wojna, a sam Brytyjczyk jest dziś negatywnym symbolem naiwności politycznej. Trudno powiedzieć czy ci, którzy dzisiaj twierdzą, że da się szybko przywrócić pokój, są naiwniakami czy politycznymi macherami. Jedno trzeba natomiast powiedzieć (i tu mogę się zgodzić z Władymirem Władymirowiczem): historia pokazuje nam wzorce co robić i czego nie czynić. To od nas zależy, czy się czegoś nauczymy, czy będziemy tylko zadufanymi w sobie ignorantami.
Tomasz Leszkowicz