Tytuł „Moje życie, moje wojny” Alberta Sługockiego, można by ubrać w barokowe esy floresy i skonstruować coś na miarę pomysłu Olgi Tokarczuk, która swą ostatnią, fascynującą i magiczną powieść zatytułowała:
„Księgi Jakubowe albo wielka podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych. Opowiadana przez zmarłych, a przez autorkę dopełniona metodą koniektury, z wielu rozmaitych ksiąg zaczerpnięta, a także wspomożona imaginacją, która to jest największym naturalnym darem człowieka. Mądrym dla memoriału, kompatriotom dla refleksji, laikom dla nauki, melancholikom zaś dla rozrywki”.
Można by tak zrobić po to, by przygotować czytelnika na jedną z najbardziej niesamowitych historii człowieka, którego życie jest pasmem zdarzeń niebywałych. Przenieśmy się zatem w poetykę XVII wieku i spróbujmy wymyśleć tytuł godny barokowych twórców literatury polskiej:
„Historia Alfreda, któremu na chrzcie imię Witold nadano, a którego losy wojną światową naznaczone, rzuciły w otchłanie przemocy, który to potem ucieczką się ratowawszy na różne sposoby, do Ameryki się przedostał i mężnym duchem żołnierzem został, co niebywałych wyczynów bohaterstwa wielkiego w krajach zamorskich dokonywał, a zmęczywszy się srodze walczeniem, do Amazonii się udał, gdzie znowu z ludźmi i naturą dziką przyszło mu srogich, a pięknych czynów dokonywać”.
Ale można by też tytuł książki Sługockiego rozbudować w zupełnie inny sposób i z przygodowo-bohaterskiego kontekstu wybrać trochę inny aspekt jego doświadczeń życiowych:
„Historia człowieka odważnego, którego nikt ani nic bojaźnią ani trwogą nie napawał, a który żołnierskie wydarzenia życia swego mrocznością i demonami różnemi przepłacił i które to dramatyczności efektem wielce godnego ducha narodowego były, ku przestrodze tym, którzy wojny i udrękę innych powodują i patriotami się zwą, a tchórzami ich nazwać raczej trzeba, bo sami za broń nie chwytają i do walki nijakiej się nie rwą, a jedynie gardłują podle i innych na mitręgę i śmierć i cierpienie posyłają”.
Dwa tytuły i dwa różne spojrzenia na ten sam tekst. Ubarokowienie oryginalnego tytułu książki „Moje życie, moje wojny” pozwala nam znaleźć dwa, zupełnie przeciwstawne bieguny tej niesamowitej opowieści człowieka, który życie związał z wojną. Wojna i walka stały się jego życiem. Z jednej strony niesamowite przygody żołnierza, który może pochwalić się niebywałym wręcz szczęściem i wyczynami, które zapierają dech w piersiach, z drugiej strony losy Sługockiego wprawiają nas w szokujące zadziwienie nad sensem, albo raczej bezsensem służby czy misji żołnierza, który musi wypełniać rozkazy i służyć sprawom i ludziom, którymi powoduje bardzo często miałkość i bylejakość.
W innym tekście Sługockiego „Requiem dla amerykańskiego żołnierza”, który jest szkicem poświęconym jego przyjacielowi Stanowi Morawieckiemu, jest taka, znana zresztą i wielokrotnie w różnych tekstach wykorzystywana, scena w której paroletnie dziecko ogląda z oddali uciekający przez Zaleszczyki rząd Polski w niekończącej się kawalkadzie samochodów i limuzyn. Wszyscy oni wygodnie wyjechali z kraju, zostawiwszy kraj na pastwę Niemców i Rosjan. Nie przeszkodziło im to w żaden sposób w kontynuowaniu niekończących się sporów politycznych. W ich efekcie skazali 250 tysięcy warszawiaków na zagładę w powstaniu warszawskim w imię utrzymania się u władzy.
Pisze o tym nadzwyczajnie obrazowo Sławomir Koper w bestsellerowym „Polskim Piekiełku”. W Londynie, gdzie urzędowali polscy politycy „dochodziło do gorszących wydarzeń, takich jak konflikt profesora Kota z wiceministrem Zygmuntem Gralińskim. Panowie prowadzili wojnę podjazdową, aż wreszcie spotkali się twarzą w twarz na londyńskiej ulicy:
Zauważyłem idącego naprzeciwko mnie pana Stanisława Kota – relacjonował Graliński. – Nie mając zamiaru osobistego zetknięcia się z panem Kotem, zdecydowałem się przejść na drugą stronę ulicy. Gdy znajdowałem się na środku jezdni, pan Stanisław Kot przystanął i zwracając się w moją stronę splunął kilkakrotnie w moim kierunku i głośno krzyknął pod moim adresem <wstrętny tchórzu, świnia jedna, łajdaku>. – Nie chcąc wywoływać zajścia, powstrzymałem się niebywałym wysiłkiem od bezpośredniego zareagowania na doznaną obrazę”.(s.179)
Przypomnijmy tylko, że wszystko to działo się w czasie, gdy w kraju Niemcy i Rosjanie wprowadzali w życie metody niewyobrażalnego terroru.
Ta polityczna dezynwoltura, żeby nie powiedzieć draństwo, nie jest zresztą wyłącznie polską cechą. Sługocki przytacza niebywale emocjonalnie nacechowaną sytuację, gdy żołnierze koreańscy, walczący ramię w ramię z amerykańskimi, przeciw siłom komunistycznego Wietnamu zostali w pewnym momencie zostawieni na pastwę losu, co w istocie znaczyło skazanie ich na tortury i śmierć – tylko dlatego, że nie byli już potrzebni rządowi amerykańskiemu w jego politycznych rozgrywkach:
„Byli bardzo dobrymi żołnierzami, niezwykle lojalnymi w stosunku do amerykańskich Sił Specjalnych, a my Amerykanie, w końcu ich zdradziliśmy, nie zważając na to, że dali z siebie wszystko, obdarzyli nas zaufaniem i walczyli odważnie u naszego boku, narażając na śmiertelne niebezpieczeństwo siebie i swoje rodziny. […] Ci ludzie zawierzyli nam, jako swym liderom, a dla nas, prawdę powiedziawszy, nie byli nikim innym, jak tylko pionkami w tej śmiertelnej wojennej grze, najpierw wykorzystali ich Francuzi w swej kolonialnej wojnie o Indochiny, a następnie my, Amerykanie, w konflikcie zbrojnym w Wietnamie, po którym ich porzuciliśmy. Zostawiając ich w rękach zwycięskich komunistów skazaliśmy ich na prawdziwy horror […] Byłem tego naocznym świadkiem i szlag mnie trafiał za każdym razem, gdy tylko o tym pomyślałem.” (s. 183)
Książka Sługockiego ma zdecydowanie dwa wymiary. Ten pierwszy, bohatersko przygodowy i ten drugi, pełen mrocznych demonów, w którym człowiek jest tylko pionkiem na scenie teatru wojny między potężnymi tego świata. Sługocki, nie wiadomo czy w czepku urodzony, czy nie - ma jednakowoż niesamowite szczęście, które do tego nigdy go nie opuściło i nie opuszcza. Jest w stanie pokonać wszystko i wyjść cało z każdej opresji i każdej depresji. Jest nawet w stanie pokonać demony mroku rzucając się w nieodkryte jeszcze do końca rejony Amazonii.
Kontynuacja w przyszłym tygodniu.
Zbyszek Kruczalak