Pisałem w poprzednim tygodniu o niezwykłym i głęboko poruszającym doświadczeniu chwili, o stanie umykającej momentalności, który nie jest dłuższy, niż mgnienie oka, a którego konsekwencje mogą przyprawiać o mroczność i rozpacz. Jakieś, wydawałoby się zupełnie ulotne spotkanie, decyzja, rozmowa – mają w sobie potencjał zmiany wszystkiego, czym dotychczas byliśmy i co do tej pory w życiu robiliśmy. Widać to drastycznie i dramatycznie w omawianej tu już wielokrotnie prozie Juana Gabriela Vasqueza i równie dokładnie opisanej instalacji artystycznej Alfredo Jaara, którą ciągle można oglądać w Muzeum Sztuki Współczesnej (MCA) w Chicago.
Trochę odmiennie wpisuje się w kontekst rozmowy o „momentalności” wszystkiego, co znacząco wpływa na bieg naszego życia, zachwycająca powieść Alvaro Mutisa „Ilona przychodzi z deszczem” (Ilona llega con la lluvia). To historia wyjątkowa pod każdym względem. Niesamowita w swym nastroju i specyficznej, prowincjonalnej, szemranej, nudnej atmosferze Panamy, gdzie toczy się akcja, będąca w istocie splotem przypadkowych, często zagadkowych, sytuacji. Dziwnym zbiegiem okoliczności i różnych niespodziewanych zbiegów wydarzeń, to właśnie tam spotykają się główni bohaterowie i właśnie tam postanawiają jeszcze raz spróbować wspólnie sił w nowym przedsięwzięciu, jakim jest założenie burdelu (domu schadzek), w którym pracują stewardesy. Oczywiście to tylko marketingowy chwyt, bo dziewczyny, które zabawiają tam panów z liniami lotniczymi nie mają wiele wspólnego, może faktem, że kiedyś leciały samolotem, ale niekoniecznie. Dwójka przyjaciół sprzed lat znowu w akcji, ale akcji naznaczonej, niezrozumiałym do końca w swej ostateczności, rozwiązaniem.
Powieść ma dwie wyraźnie oddzielone od siebie warstwy narracyjne i nastrojowe. Jedna konstruowana przez działania Maqrolla, Ilony i istniejącego w oddaleniu, jakkolwiek związanego z nimi uczuciowo i finansowo Abdula – z drugiej strony mamy „dziwną” Larysę, która funkcjonuje w okrytej tajemnicą rzeczywistości snu zmieszanego z jawą.
Maqroll mówi w pewnym momencie tak:
„Zawsze myślałem, że okresom katastrofalnego ciągu niepowodzeń nie należy przypisywać nadprzyrodzonej roli jakiegoś metafizycznego fatum. Nigdy nie wierzyłem w to, co ludzie nazywają złym losem postrzeganym jako kondycja podporządkowana przeznaczeniu i niepozwalająca nam ingerować w jego bieg lub nadawanie mu kierunku.
[…]
Błądzeniu po tak skomplikowanym labiryncie, które neofici uznaliby za całkiem bezcelowe, mnie wydaje się daleko bardziej rozsądne i mocniej osadzone ziemskich realiach, niż atakowanie z bliska, jak baran, obcych nam okoliczności, które sprzysięgają się, by komplikować czysto praktyczną stronę życia, które jest bez wątpienia sprawą najbardziej nierzeczywistą i próżną, zważywszy jego wyświechtany i nieuleczalny idiotyzm. Takim dramatycznym spekulacjom nic lepiej nie sprzyja, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, niż paląca tropikalna duchota, która zwykle wyostrza zmysły oraz inteligencję, aż do granic szaleńczego wizjonerstwa. Tak się dzieje wówczas, gdy upał i wilgoć doprowadzają do tego, że nocą powietrze osiąga temperaturę gorącej łaźni, a nadchodzący sen, niczym łagodna i litościwa kara śmierci, przenosi nas w rejony zapomnianych czasów dzieciństwa albo w ciemne meandry historii zaludnionej postaciami, które witamy jak tajemnicze, bratnie dusze. (s. 31-32)
I w istocie jedna z warstw narracyjnych powieści Alvaro Mutisa dzieje się na granicy snu i jawy, rzeczywistych i ocierających się o magię doświadczeń Larysy. Ta niepokojąca i w jakiś sposób destruktywna postać, wykracza poza typowe sylwetki bohaterów, które autor buduje w swych opowiadaniach. Niby realna, a wymykająca się racjonalnym określeniom i sądom. To właśnie nieoczekiwane zetknięcie się Ilony z Larysą powoduje lawinę zdarzeń, po których już nic nigdy nie będzie takie samo i których siła zmiecie za jednym zamachem cały dotychczasowy układ zależności, miłości, przyjaźni między Iloną, Maqrollem i Abdulem. Jedno spotkanie przestawi cały dotychczasowi świat bohaterów powieści. Trudno w tym całym melanżu postaci i zdarzeń dopatrywać się jakiejkolwiek racjonalności. Jest to raczej dowód na to, o czym mówi Maqroll:
„Takim dramatycznym spekulacjom nic lepiej nie sprzyja, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, niż paląca tropikalna duchota, która zwykle wyostrza zmysły oraz inteligencję, aż do granic szaleńczego wizjonerstwa”.
„Ilona przychodzi z deszczem” (Ilona llega con la lluvia) rozpoczyna się od skierowanych do czytelnika słów narratora-autora, który postanowił spisać kilka opowieści swojego przyjaciela, Wachtowego Maqrolla. Zabiera nas zatem w podróż do maqrollowej przestrzeni – wpierw na morskie eskapady nieustannie kończące się fiaskiem, później do Panamy, miasta, w którym należy być jedynie przejazdem, nie wolno zatrzymać się na dłużej, bo nadciągnie zniszczenie. Maqroll – nasz narrator-przewodnik – delirycznym krokiem przemierza panamskie ulice w poszukiwaniu okazji na znalezienie pracy, by zarobić na wyjazd. Przypadek, kość rzucona w grze – deszczowy dzień – sprawia, że Maqroll spotyka swoją bliską znajomą, Ilonę. Ciemne interesy, które prowadzi z kobietą, zawieszone poza moralnością, w dusznym i przesyconym erotyzmem La Maison du Maltais niepostrzeżenie przyczyniają się do ostatecznego upadku”.(blog literacki, Luiza Stachura)
Recenzja jest zdecydowanie przesadna w opisie mroczności i upadku, jaki spotyka głównych bohaterów, ale jest bezbłędna, gdy mówi o Maqrollu, który „ delirycznym krokiem przemierza panamskie ulice”. Rzeczywiście coś „wykraczającego poza” jest w tej pozornie fizycznie namacalnej historii paru osób, powiązanych wzajemnym uczuciem miłości, lojalności, zależności i bliskości.
Trzeba podkreślić, że wszystko, co dzieje się w tej opowieści jest efektem spotkania, czy też może raczej wielu spotkań. Nie wszystkie są równie ważne, ale prawie każde z nich wprawia czytelnika w ten przedziwny nastrój, charakterystyczny dla pisarstwa wielkiej wrażliwości. Pozornie, jak to zwykle bywa w prozie iberoamerykańskiej, nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Pozornie mamy do czynienia z zupełnie sprawdzalną i niewykraczającą poza normę rzeczywistością. Główny bohater prowadzi nas przez doświadczenia i relacje z innymi, aż do tego najważniejszego, które skutki są nieodwołalne. Pozbawieni wpływu na to, co się stanie za chwilę, zostajemy bezsilni wobec przypadkowości tego, co nas spotyka, tak samo jak bohaterów „Ilony, która przychodzi z deszczem”.
„A gdyby tak życie było grą w kości? Od przypadku zależałby kolejny krok. Następne słowo. Z rozrzuconych klocków stwarzalibyśmy własną rzeczywistości. Chociaż… może tylko wydawałoby się nam, że cokolwiek konstruujemy, że mamy wpływ na własne życie. Z Iloną, urodzoną w Trieście, z ojca Polaka i matki Macedonki, urządziłbyś świat po swojemu. Na przekór malkontentom. Ale Ilona przychodzi z deszczem. Przestrzeń oglądana przez strumienie wody to anamorfoza twojego życia. Sensualne, zmysłowe doznania we dwoje nie mogą trwać wiecznie. W końcu zjawi się Larysa – księżniczka baśni, czarodziejka słów, zła wróżka, która doprowadzi do anihilacji waszego świata. Jesteś gotowy, by zacząć wszystko od początku? […]
Jest to powieść o ludziach w nieustannym ruchu, żeglarzach (w dosłownym i metaforycznym znaczeniu), postaciach niespokojnych i nieosadzonych, którzy żyją w pokojach hotelowych i wynajętych mieszkaniach, którzy ciągle są w podróży. To właśnie to nieustanne podróżowanie, przemieszczanie się w poszukiwaniu niejasnego i nieokreślonego celu daje to niesamowite poczucie obcowania z istotą (sensem) naszego życia i tajemnicą naszego istnienia. Jak zawsze w literaturze iberoamerykańskiej mamy to podświadome przeczucie, że autor dotyka tego miejsce, gdzie leży sens wszystkiego. Dlaczego i w jaki sposób to wiemy? Nie wiadomo, nie jest nawet do końca jasne, czy rzeczywiście mamy tegoż świadomość, ale przeczuwamy, że z różnych spotkań i sytuacji, w które wrzuceni są postaci powieści (opowieści) wynikają zawsze „ostateczne” wydarzenia, sytuacje i rozwiązania.
Zbyszek Kruczalak