Czy wybuchnie wojna? To pytanie zadawano sobie od wieków w obawie, że działania zbrojne przyniosą głód, biedę, zniszczenia czy w końcu śmierć.
Świat polityczny cały czas pędzi, przynosząc wydarzenia z różnych kontynentów, które wzbudzają zainteresowanie, nadzieje lub lęki. Z tymi ostatnimi wiążą się znowu nagłośnione informacje o możliwości wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Jak wiadomo, Władymir Putin stara się odbudować dawny Związek Radziecki jako rosyjską strefę wpływów, przywracając do życia złożone do grobu w 1991 roku mocarstwo. Od 2014 roku zadrą w oku jest dla niego Ukraina, która w wyniku protestów na Majdanie zawróciła z prorosyjskiego kursu i postawiła na budowę demokracji oraz zwrócenie się na Zachód. Pierwszą reakcją Putina było rozpoczęcie wojny hybrydowej. Tak zwane „zielone ludziki” bez większego problemu zajęły Krym, bazę Floty Czarnomorskiej i półwysep zamieszkany przez ludność sympatyzującą z Rosją. W Doniecku i Ługańsku na wschodzie Ukrainy rozpoczęły się walki prorosyjskich separatystów, dążących do oderwania się od Kijowa i przyłączenia do Moskwy. W efekcie w regionie tym istnieją „niezależne republiki ludowe”, które jako Noworosja dążą do włączenia do Federacji Rosyjskiej. Ukraina poniosła duże koszty, utwardziła jednak swoją państwowość i podjęła reformę wojska. Prawie od ośmiu lat na pograniczu trwa zamrożona wojna, która jak się wydaje może być na nowo rozpalona przez Putina – chce on podporządkować sobie Ukrainę lub przynajmniej zmusić ją do tego, by nie sprzymierzyła się z Zachodem. Stąd wyprowadzenie wojsk z koszar, koncentracja nad granicami, wieści o kolejnych planach akcji specjalnych i prowokacji.
XIX-wieczny pruski generał i teoretyk wojskowości Carl von Clausewitz miał stwierdzić, że „wojna jest niczym innym, jak dalszym ciągiem polityki przy użyciu innych środków”. Stało się to jedną z naczelnych zasad politycznego realizmu – konflikt zbrojny ma być kolejną metodą osiągnięcia celu, kolejnym krokiem po dyplomacji i argumentem za powrotem do niej (w ramach negocjacji pokojowych).
Banałem jest stwierdzenie, że wojna towarzyszy światu niemalże od jego zarania. Wiadomo jednak, że na początku była ona zupełnie inna, przypominając raczej dzisiejsze wojny gangów – herszt zbierał swoich kompanów i napadał na innego wodza, łupiąc go i zabierając mu bydło. W zasadzie nawet pojawienie się królestw i państw niewiele zmieniało jedynie skalę grup okładających się mieczami i strzelających z łuku. Grecy zmodyfikowali to tworząc tzw. falangę – żołnierzy stojących obok siebie i tworzących z tarcz i włóczni swego rodzaju „jeża”. Rzymianie poszli trochę dalej, organizując swoje legiony, dużo bardziej sprawne i przygotowane do różnych działań. Nadal była to jednak „nawalanka”, brutalna i pozbawiona w praktyce specjalnych reguł.
Tu warto dodać, że znany nam z legend, książek i filmów świat rycerski też nie wyróżniał się w tym względzie szczególnym wysublimowaniem. Sposób walki mógł wyglądać może honorowo w wypadku turniejowego pojedynku, bitwa średniowieczna sprowadzała się jednak do prostych reguł – dwa szeregi stojących naprzeciw siebie, odzianych w zbroje (z czasem coraz cięższe) konnych wojowników ruszały na siebie galopem, próbując się nawzajem wybić, poranić lub doprowadzić do ucieczki. W XIV i XV wieku pojawił się jeden mały problem – francuscy „kawalerowie” byli regularnie masakrowani przez słynnych angielskich łuczników, uzbrojonych w długie łuki, zdolne zdjąć z konia ciężkozbrojnego rycerza. Problem z czasem zaczął się rozwijać – konnym groził także las zaostrzonych włóczni trzymanych przez pikinierów, a potem rodząca się broń palna.
Od końca XV wieku wojny coraz częściej prowadzą najemnicy, czyli zawodowcy, których można wynająć do walki za godną opłatę i obietnicę łupów. Ci niezdyscyplinowani profesjonaliści byli postrachem ówczesnej Europy. Z czasem zaczęto ich jednak poskramiać, zwłaszcza, że coraz nowocześniejsza technika wymagała posłuszeństwa i dobrze opanowanej musztry. W XVII wieku dokonał się jeden z ważniejszych przełomów w historii wojen – wojska stawały się wyspecjalizowane, drogie i bardzo liczne. Aby je utrzymać, potrzeba było pieniędzy. Stąd mówi się o tzw. rewolucji militarnej, która wymusiła powstawanie sprawnych aparatów państwowych, zdolnych do utrzymywania wojska poprzez np. ściąganie podatków.
Druga rewolucja nastąpiła w chwili upowszechnienia armii z poboru – mniej więcej od XVIII wieku ze szczytem przed I wojną światową. Takie wojsko stawało się naprawdę masowe, a wypowiedzenie wojny wyciągało z narodu setki tysięcy młodych mężczyzn. Przed strategami pojawiło się nowe kluczowe zagadnienie: mobilizacja. W jaki sposób zaciągnąć tych wszystkich ludzi do oddziałów, umundurować, dać broń, przetransportować na front i włączyć do walki. Dawna wojna toczyła się rozwlekle – bo zbieranie sił i zapasów, długi marsz, przeprawy przez rzeki. Dodatkowo najlepiej było, gdy toczyła się od wiosny do jesieni, gdy można było spokojnie wypasać konie. Teraz, dzięki pociągom i precyzyjnym planom wszystko stało się szybsze.
Dziś wojna nie jest już w takim stopniu bezpośrednią bijatyką dwóch „band” – artyleria, lotnictwo, drony, satelity i rakiety wydłużyły dystans między żołnierzem a żołnierzem. Trudniej jest też wywołać „wielką wojnę”, bo broń jądrowa jest dobrym straszakiem. Tak zwane „małe, zwycięskie wojenki” wciąż jednak istnieją, choć dziś nazywa się je „hybrydowymi”. Napięta sytuacja na świecie będzie wciąż dawać okazję do ich wywoływania.
Tomasz Leszkowicz