Popularne twierdzenie głosi, że mało co świadczy tak źle o demokracji i parlamentaryzmie jak to, że Hitler zdobył władzę w Niemczech w wyniku wolnych wyborów. Jest w tym trochę prawdy, problem polegał jednak na czymś innym – i to akurat nie demokracja była temu winna.
Przez cały czas istnienia nazistowskiej III Rzeszy dzień 30 stycznia obchodzony był uroczyście jako data „zdobycia władzy” w 1933 r. Tego dnia Adolf Hitler, przywódca Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, otrzymał misję utworzenia koalicyjnego rządu, który miał przejąć rządy w Niemczech. Mroźny styczniowy dzień wspominano jako początek „nowe ery”. Warto przy tym pamiętać, że ani tego, ani we wcześniejszych dniach w państwie nie odbyły się żadne wybory, które wyłoniłyby taki a nie inny rząd. Powstał on w wyniku politycznego pata i kryzysu, w jakim znajdowały się od dłuższego czasu Niemcy hitlerowskie. Samo objęcie teki kanclerza (szefa rządu) nie oznaczało też jeszcze początku hitlerowskiej dyktatury.
A więc jak do tego doszło? Trzeba w tym wypadku zacząć od samego początku ówczesnej demokracji w Niemczech, czyli powstania tak zwanej Republiki Weimarskiej. Utworzona została ona w wyniku abdykacji cesarza Wilhelma II i upadku cesarstwa niemieckiego w listopadzie 1918 r. Trudno o gorszy moment na budowanie systemu demokratycznego – państwo niemieckie przegrało I wojnę światową, a na wielu obszarach wybuchła rewolucja robotnicza. Co więcej, już niedługo potem Niemcom narzucono ciężki dla nich traktat pokojowy podpisany w Wersalu, który odbierał im armię, dumę i liczne terytoria na wschodzie i zachodzie. Jeśli dodać do tego wynikającą z wojny i powojennych problemów biedę, trudno nie zgodzić się, że warunki były co najmniej ciężkie.
„Złe narodziny” w znaczący sposób zaciążyły na wizerunku Republiki Weimarskiej. Jej powstanie kojarzono z porażką i wynikającym z niej gniewem i poczuciem zdrady. Praktyka polityczna pokazała, że znaczny odsetek niemieckiej sceny politycznej nie chciał akceptować nowego systemu. Na radykalnej lewicy komuniści chcieli wywołać nową rewolucję i współtworzyć państwo światowego proletariatu. Na prawicy nacjonaliści i konserwatyści tęsknili za cesarstwem – jego autorytaryzmem, hierarchią społeczną i agresywnością. Już w 1920 r. zradykalizowani żołnierze próbowali przejąć władzę w państwie, zostali jednak zablokowani przez robotników, którzy jeszcze wierzyli w republikę.
Demokracja niemiecka przez kilkanaście lat swojego istnienia była w permanentnym kryzysie, który był pochodną kryzysu państwa. Rządy, podobnie jak w innych państwach w dwudziestoleciu, nie były zbyt stabilne i nie rozwiązywały społecznych i gospodarczych problemów. W drugiej połowie lat dwudziestych sytuacja się co prawda poprawiła, a państwo przestało być traktowane w Europie jak wyrzutek, strukturalne napięcia i gniew jednak wciąż istniały. A gdy w 1929 r. nadszedł wielki kryzys, wszystko zaczęło działać coraz gorzej: gospodarka zawaliła się, kraj wypełnili bezrobotni, zniknęły istniejące namiastki stabilizacji. Coraz jaśniejsze stawało się oczekiwanie, że coś trzeba z tym zrobić i coś musi się radykalnie zmienić. Oraz poszukiwanie przywódcy, który by do tego doprowadził.
I w tej sytuacji pojawił się Hitler i jego NSDAP – partia stworzona w bawarskich piwiarniach, przez zawiedzionych wojną i powojniem. Jej ideologia oparta była o hasła narodowe, antykomunizm i antysemityzm oraz wizję państwa, w którym znikną męczące napięcia klasowe i które będzie działać jak dobrze zorganizowana armia. Dopóki republika jako-tako sobie radziła, naziści byli środowiskiem skrajnym i nietraktowanym poważnie (nawet po próbie zamachu stanu w Monachium w 1923 r.). Gdy jednak nadszedł kryzys gospodarczy, a co za tym idzie także głęboki kryzys polityczny, oferta Hitlera i spółki zaczęła być coraz bardziej interesująca. Dobrze odbierali ją nacjonaliści, trafiała do drobnomieszczan i robotników, którzy chcieli stabilności i dobrobytu (a przy okazji pozbycia się Żydów), tradycyjne elity i wielki kapitał widziały zaś w NDSAP obrońcę przed bolszewizmem i narzędzie do chwycenia w karby pracowników.
W 1932 r., po długotrwałym kryzysie, w Niemczech dwa razy odbyły się wybory parlamentarne – w lipcu i w listopadzie. Wygrali w nich naziści, nie mogli jednak stworzyć rządu. Elity polityczne, w obawie przed radykałem-Hitlerem, próbowały innych rozwiązań. Coraz więcej konserwatystów, nacjonalistów i centrowców nie chciała już bronić Republiki. Stąd decyzja o koalicji, w której to ostatecznie Hitler rozdawał karty, „starzy” jednak myśleli, że go okiełznają i będą dalej rządzić. Jak się jednak okazało przeliczyli się – bezwzględni naziści pogłębili kryzys i napięcia, a rzekome podpalenie Reichstagu przez komunistę dało im narzędzie do wprowadzenie dyktatury. Ogłoszenie stanu wyjątkowego było ostatecznym ciosem w demokrację: hitlerowskie bojówki przejęły władzę na ulicach, represjami udało się zlikwidować przeciwników, a mobilizacją, korupcją i strachem przejąć koalicjantów.
Hitler miał masowe poparcie Niemców – niektórzy go kochali, inni widzieli w nim realizatora narodowych interesów niemieckich. Sytuacja polityczna była jednak całkowicie nienormalna: mało kto akceptował demokrację, elity dążyły do jej podważenia, rządziła przemoc, naród tkwił w żądzy rewanżu na Europie. W takich warunkach trudno budować cokolwiek stabilnego i rozsądnego. A niemiecki przypadek uczy nas, jak niewiele trzeba, by z demokracji przejść do dyktatury.
Tomasz Leszkowicz