Kryzys polski lat 1980-1981 okazał się ważnym elementem zimnej wojny – choć nie tak ikonicznym jak berliński czy groźnym jak kubański. Strajki sierpniowe, powstanie i działalność „Solidarności” oraz wprowadzenie stanu wojennego na kilka miesięcy znalazło się jednak w centrum światowej uwagi.
Powstanie niezależnego, samorządnego związku zawodowego w Polsce z oczywistych przyczyn wzbudzało zainteresowanie na świecie, o czym świadczy chociażby tytuł „Człowieka Roku” magazynu „Time” dla Lecha Wałęsy z 1981 roku. Masowy ruch społeczny, walczący z dyktaturą przy pomocy pokojowych metod, dodatkowo z silnym komponentem robotniczym – to wszystko przyciągało uwagę, zachęcało reporterów i naukowców, rozpalało sympatię. Gdzieś równolegle zaś toczyła się gra dwóch supermocarstw, rywalizujących w ramach zimnej wojny o dominację nad światem.
Zacznijmy od Związku Radzieckiego, faktycznie sprawującego władzę nad PRL poprzez podporządkowanych sobie komunistów z PZPR – kwestii ich zależności od Moskwy nie da się podważyć, dyskusyjna jest tylko skala autonomii. Z perspektywy Kremla „Solidarność”, o czym pisałem w swoich poprzednich artykułach, stanowiła zagrożenie, była bowiem niezależna od ZSRR i potencjalnie ciężko sterowalna. Dodatkowo zaś stanowiła zły przykład dla sąsiadów – Niemcy Wschodni, Czesi, Węgrzy, Rumuni, Bułgarzy czy wreszcie przedstawiciele narodów Związku Radzieckiego mogli zbytnio zapatrzeć się na niezależne związki zawodowe i zechcieć mieć tego typu wolność także u siebie. Na tym polegała ta tak zwana „polska choroba”, o której twardogłowi komuniści bloku wschodniego z coraz większym oburzeniem i strachem mówili w latach 1980-1981.
Sytuacja Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego była jednak o wiele trudniejsza. Na czele partii i państwa stał od kilkunastu lat Leonid Breżniew – reprezentant aparatczyków, zapewniający klasie rządzącej spokój, brak głębszych reform i przewidywalność. Wraz z całym gronem ukształtowanych za Stalina dygnitarzy kierował ZSRR twardą ręką, podobnie zresztą jak podległymi mu państwami satelickimi – to po interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku wprowadzono w życie tzw. „doktrynę Breżniewa”, zakładającą wsparcie Związku Radzieckiego dla „obrony socjalizmu” zagrożonego w innych krajach bloku. Oznaczało to ni mniej ni więcej a wiszącą nad satelitami groźbę interwencji zbrojnej, która paraliżowała wszelkie próby „reformowania” socjalizmu według recept narodowych. Jednocześnie zaś Breżniew był aktywnie zaangażowany w proces odprężenia na linii Wschód-Zachód, symbolizowanego przez rozmowy rozbrojeniowe, ocieplenie stosunków i wygaszenie m.in. wojny w Wietnamie. ZSRR tych czasów było państwem paradoksów – posiadało ogromną machinę wojskową, której realnie nie planowało użyć z obawy przed własnymi słabościami.
Cała budowana od lat konstrukcja zaczęła walić się pod koniec lat 70. Kryzys wokół rakiet SS-20 i amerykańskiej odpowiedzi w postaci „Pershingów” popsuł klimat odprężenia. Zaś interwencja radziecka w Afganistanie w Boże Narodzenie 1979 roku okazała się krokiem w kierunku „nowej zimnej wojny” i wzrostu napięć między supermocarstwami. Związek Radziecki wszedł w fazę nowego wyścigu zbrojeń, w którym okazywał się słabszy. Budowa napięć nie była już dla niego korzystna.
Stąd też charakterystyczna polityka Breżniewa i jego współpracowników wobec Polski po powstaniu „Solidarności”: pryncypialne wywody o „kontrrewolucji”, walenie pięścią w stół, groźby interwencji i… chęć skłonienia Polaków, by stłumili „bunt” własnymi rękami. Wiemy dzisiaj, że Moskwa nie chciała wjeżdżać czołgami do Polski – chciała tego Czechosłowacja i NRD, ale ZSRR pozostawało sceptyczne. Wojna w Afganistanie pochłaniała bowiem dostatecznie duże zasoby, by nie chcieć otwierać kolejnego frontu. Stąd naciski na Kanię i Jaruzelskiego, by wprowadzili stan wojenny. Generał w końcu się przed nimi ugiął, chroniąc własną władzę. Czy natomiast Sowieci w jakiejś sytuacji zdecydowaliby się na interwencję? Możemy tylko domniemywać, że jeśli Polska „wychodziłaby” z Układu Warszawskiego, a groźby i zakręcenie kurka gospodarczego by nie podziałały, mogłoby dojść do inwazji. Jak wiemy tak się nie stało.
A co z Amerykanami? Rok 1980 to czas przełomu w amerykańskiej polityce – z Białego Domu wyprowadzała się administracja Cartera, która w ogólnym rozrachunku nie mogła pochwalić się sukcesami. Stąd jej zaangażowanie w wygaszenie kryzysu w 1980 roku, gdy ZSRR było najbliżej wprowadzenia wojsk do Polski.
Nowym Prezydentem miał zostać Ronald Reagan, republikański antykomunista, prowadzący na serio wojnę z, jak sam to nazywał, „imperium zła”. W kolejnych latach wspierał wrogów komunizmu na całym świecie, rozkręcił wyścig zbrojeń i zaszywał rany po międzynarodowych porażkach i ograniczeniach poprzednich prezydentur, z Wietnamem na czele.
Amerykanie, mimo informacji od Ryszarda Kuklińskiego, nie poinformowali „Solidarności” o planach wprowadzenia stanu wojennego. Prawdopodobnie uznali, że załatwienie sprawy „polskimi rękami” jest mniejszym złem niż ewentualna inwazja radziecka. Reagan wykorzystał jednak sprawę Polski do walenia w ZSRR bronią propagandową, uzyskując w ten sposób moralny kapitał, który procentował politycznie.
Kryzys polski jak w soczewce pokazuje, jak działają interesy mocarstw – mają one swoje cele, ale i ograniczenia, są zależne od innych i od siebie nawzajem. Polski konflikt między PZPR a opozycją zyskał wymiar międzynarodowy. Rzadko kiedy oczy świata były tak skupione na Polsce.
Tomasz Leszkowicz