Albert Sługocki jest nie tylko autorem bestsellerowej książki „Moje życie, moje wojny”, która fascynująco opisuje jego niebywałe, głównie wojenne, doświadczenia życiowe, napisał bowiem także niewielki tekst zatytułowany „Requiem dla amerykańskiego żołnierza”. Ten swoisty szkic, który może służyć do opracowania większej całości, poświęcony jest wybranym wydarzeniom z życia jego przyjaciela, Stana Morawieckiego, z którym autor zaprzyjaźnił się podczas wspólnej służby w Korei. Historia Morawieckiego, z którą mamy do czynienia w książce Sługockiego, jest zapamiętaną, a potem spisaną opowieścią, która przebiega w dwu poziomach czasowych. Pierwszy zaczyna się tuż przed drugą wojną i kończy w roku 1942. Obejmuje historię wojennej tułaczki Morawieckiego jako dziecka, odtworzoną ze wspomnień przez Sługockiego. Druga linia czasowa nakłada się na lata 1951/1952, kiedy to wspólnie walczyli w Korei i kiedy w trakcie przyjacielskich rozmów uciekali od wojennej rzeczywistości we wspomnienia.
„Requiem dla amerykańskiego żołnierza” można traktować dwojako. Jako jedną z wielu wspomnieniowych publikacji, które opisują potworności, jakie dotknęły Polaków skazanych na traumę wojennej tułaczki po świecie. To dramatyczne tułanie się jest udokumentowane na wiele sposobów w licznych powieściach, wspomnieniach, dziennikach i pamiętnikach ludzi, którzy przeszli przez potworności obozów hitlerowskich, łapanek, pracy przymusowej, łagrów i zsyłek sowieckich, walki partyzanckiej, podziemnych organizacji i wszelkich innych form cierpienia, strachu, obcowania ze śmiercią, głodu czy upokarzającego poniżenia.
Można, rzecz jasna, obwiniać za to bezmyślną historię, która pozbawiona sensu, bawi się okrutnie ludźmi w swoich diabelskich rozgrywkach. Historia jednakowoż nie dzieje się sama przez się i nie istnieje bez ludzi, którzy nadają jej bieg, a potworności XX wieku, obie wojny o oba totalitaryzmy, są efektem działań konkretnych osób i związanych z nimi grup władzy.
Jest w „Requiem…” taka niesamowita scena, gdy Morawiecki, jako kilkuletnie dziecko, ogląda w Zaleszczykach długi sznur samochodów i limuzyn, którymi uciekają z kraju przedstawiciele rządu polskiego, generalicja i wszelkiej maści urzędnicy, zostawiając Polaków na pastwę Rosjan i Niemców. To oczywiście wrzesień 1939 roku. Historia może nie mieć sensu ani ducha, ale trudno zaprzeczyć, że się nie powtarza. „W roku 1951 generał Douglas MacArthur został przez prezydenta Harry’ego Trumana zdymisjonowany, co było szokiem dla społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, ale komunistyczny świat tryumfował. Wolny świat już nigdy nie miał takiej szansy, by odnieść ostateczne zwycięstwo na wojnie nad Imperium Zła”. (s.5) Losy wielu zwykłych żołnierzy, ich patriotyczne zaangażowanie i bardzo często ich życie, okazały się po raz kolejny jedynie „tragiczną igraszką” w wielkiej, politycznej rozgrywce rządzących. Służba Morawieckiego, który ginie w czasie działań wojennych w Korei, okazuje się pozbawiona sensu z historycznego punktu widzenia. Nie zostaje on nawet pochowany w USA, ale spoczywa gdzieś w Korei.
Dzięki Sługockiemu udaje się uchronić sens jednostkowy, osobisty jego życia. Dzięki „Requiem…” wielka polityka schodzi na drugi plan i dostajemy obraz małego chłopca, który całe swe życie musi walczyć o przetrwanie wbrew wszelkim, często zapierającym dech w piersiach, przeciwnościom.
„Jest to „pierwsza książka Alberta Sługockiego wydana w Polsce, zawierająca opowieść o żołnierskim losie, niestety tragicznym, Stana (Stanisława) Morawieckiego, który służąc już na drugiej misji bojowej podczas Korean War (wojny koreańskiej), nie posiadał jeszcze obywatelstwa amerykańskiego, a Polska jego lat dziecinnych – z idyllicznym dworem ziemiańskim gdzieś koło Zaleszczyk, kochającymi rodzicami, dziadkami etc. – już nie istniała, dlatego na „nieśmiertelniku", który nosił na szyi, widniała informacja „no next of kin” (brak krewnych), a w jego aktach personalnych wpisano „no home address” (brak dresu stałego zamieszkania), to samo, dodajmy, co na „nieśmiertelniku” czy w aktach personalnych autora książki. Łączyła ich także żołnierska dola i frontowa przyjaźń. Niby krótka, ale jakże brzemienna w skutkach. Opowieść Alberta Sługockiego o losach Stana, frontowego przyjaciela, jest również kompozycją niedokończoną, bo resztę tajemnic bohater książki zabrał ze sobą do grobu, ale to, co zostawił, co zdążył opowiedzieć swemu przyjacielowi, zapiera dech w piersiach, wyciska łzy z oczu. Dlatego chwała Bogu, że pan Albert zechciał ją w końcu opowiedzieć.” (z recenzji wydawcy)
Sługocki opisał losy Morawieckiego tylko do roku 1942, gdy temu nie udało się ewakuować z Rosji Radzieckiej w ramach umowy Sikorski – Majski. Nie wiadomo, co było dalej i jakim cudem dziecku, jakim wtedy był Stan, udało się przeżyć głód i chorobę, wydostać z Sowietów i dostać w 1948 roku do USA. Morawiecki ginie w starciu z oddziałami CCF (komunistyczne wojska chińskie) w Korei, co jest niebywałym i diabelskim rechotem historii, biorąc pod uwagę fakt, że całe życie skutecznie uciekał przed sowiecką wersją takich oddziałów.
Cały absurdalny dramat tej sytuacji jest wzięty w nawias dzięki ostatniej scenie „Requiem…”, w której Albert Sługocki w akcie niebywałej odwagi, pod pełnym obstrzałem, ściąga ciało Morawieckiego z pola walki i tym sposobem pieczętuje wartości ponad historyczne, ponad patriotyczne – przyjaźń i oddanie drugiemu.
Dzięki tej ostatniej scenie „Requiem…” wykracza znacząco poza inne teksty opisujące losy ludzi doświadczonych wojną. Nie patriotyczne zadęcie, nie martyrologia, nie płacz i rozdzieranie szat, ale pełna oddania przyjaźń okazuje się najistotniejsza.
Zbyszek Kruczalak