03 lipca 2024

Udostępnij znajomym:

Fakt, że o urząd Prezydenta USA ubiegają się osiemdziesięciojednolatek i siedemdziesięcioośmiolatek budzi dyskusje o współczesnej klasie politycznej i obawy o zdolność do utrzymania steru państwowego. Warto jednak spojrzeć na problem „siwych skroni” u władzy w perspektywie historycznej.

Gdy w 1981 r. Ronald Reagan wprowadzał się do Białego Domu, miał równo siedemdziesiąt lat – gdy po upływie dwóch kadencji składał swój urząd, był w wieku jednego z obecnych kandydatów do prezydentury. Już wtedy jego zaawansowany wiek był zauważany, przy czym wyrazista osobowość i zdecydowany sposób sprawowania urzędu sprawiały, że metryka stawała się w tej sytuacji drugorzędna. Jak zwracają zresztą uwagę specjaliści od amerykańskiej sceny politycznej, jej współczesne elity w dużym stopniu też reprezentowane są przez osoby po siedemdziesiątce, które do wielkiej polityki wchodziły… właśnie na fali polaryzacji przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mówimy więc tu w jakimś sensie o „dzieciach” (choć w tym kontekście ładniejsze wydawałoby się określenie „wnukach”) epoki Reagana.

I choć amerykański poczet prezydentów zna przypadki przywódców, którzy wstąpili na urząd w (stosunkowo) młodym wieku – John F. Kennedy miał 44 lata, Barack Obama 48, a Franklin Delano Roosevelt 51 (choć rządził przez 12 lat) – o tyle zarówno w przypadku Stanów Zjednoczonych, jak i innych państw u władzy dominowali raczej ludzie w wieku dojrzałym i poważnym, przynajmniej według standardów danej epoki.

Suma doświadczeń, przeżytych lat, napotkanych sytuacji i poznanych osób daje dużo większe możliwości działania – wystarczy samemu zapytać się, czy wolałoby się być kierowanym przez osobę doświadczoną czy też nieopierzonego młodzika. Systemy polityczne, od tak małych jak plemię, do tak dużych jak nowoczesne państwo, dążą do akumulacji wiedzy, która ma prowadzić do sprawnego kierowania organizacją. Starsi widzieli dużo, mogli więc podejmować decyzję. Przy czym warto też pamiętać, że owa „starość” miała tutaj także swój wymiar klasowy – nie każdy „dziadek” mógł bowiem brać udział w sprawowaniu rządów. Tak się zawsze składało, że owi „starsi” reprezentowali zawsze silne zaplecze – rody, za którymi stały nie tylko siwe włosy lidera, ale także własność czy siła militarna.

W różnych ustrojach, nawet tych, w których władza sprawowana jest jednoosobowo, przywódca – monarcha, tyran, dyktator – ma swoich zaufanych, którzy mu doradzają i stanowią jego zaplecze polityczne. W ustrojach, które jako pierwsze wyzwoliły się spod rządów jednostki na bazie „rady” tworzono ciała, które obsadzali właśnie starcy i które sprawowały przynajmniej część realnej władzy. W starożytnej Sparcie takim miejscem była tzw. geruzja, w skład której wchodziło 28 gerontów (po grecku – starców), wybieranych dożywotnio spośród obywateli powyżej sześćdziesiątki, a więc jak na tamte czasy rzeczywiście wiekowych. Jeszcze bardziej widoczne było to w wypadku rzymskiego senatu (od „senex” – starzec). W tamtym przypadku rolę najważniejszego zgromadzenia rządzącego Republiką sprawowało ciało, które składało się z grona byłych urzędników – a więc członków elity politycznej, która poprzez kooptację cały czas się odnawiała, jednocześnie zaś tworzyła pewną trwałość państwową („deep state”?). Zapewniało to Rzymowi w pierwszych wiekach ekspansji stabilność, która współgrała z siłą militarną. Przy czym już w I wieku system zaczął się chwiać, bo coraz większą rolę zaczęli odgrywać charyzmatyczni przywódcy, którzy zdobywali dyktatorską władzę, tacy jak Sulla, Juliusz Cezar czy Oktawian August – młodzieniec, który nie chwaląc się tym specjalnie faktycznie przekształcił republikę w cesarstwo, pozostawiając jednak przy życiu senat. Jeden z jego następców, Kaligula, pozwolił sobie nawet upodlić starców, mianując członkiem ich zgromadzenia… swojego konia, Incitatusa – wszystko to po to, by pokazać im, że może wszystko.

To jednak historia starożytna. Modernizacja postępująca w kolejnych wiekach dała władzę dynamicznym młodym, w wielu przypadkach jednak nie brakło przypadków rządzenia właśnie przez starców. Jednym z przykładów jest… międzywojenna Polska. Choć Józef Piłsudski w chwili śmierci miał „zaledwie” 68 lat, to system, który stworzył, polegał też m.in. na starszeństwie. W gronie swoich zaufanych i współpracowników Marszałek wybijał się nie tylko charyzmą, ale również wiekiem – większość jego podkomendnych była od niego młodsza (czasem o pokolenie), co wzmacniało charakterystyczne piłsudczykowskie podporządkowanie autorytetowi „Komendanta”. Pamiętać też trzeba, że społeczeństwo także myślało o Piłsudskim jako o „Dziadku”. On sam przy tym, zwłaszcza w ostatnich latach rządów, mentalnie starzał się, coraz słabiej dostosowując się do nowych czasów.

Innym przykładem jest ZSRR lat 70. i 80., czyli rządów Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa i Konstantego Czernienki – przedstawicieli pokolenia ukształtowanego przez stalinizm, sprawujących władzę (podobnie jak ich współpracownicy) do samej śmierci. Kremlowska „gerontokracja”, której symbolem stał się schorowany Breżniew, nie potrafiła reformować Związku Radzieckiego, stawiając na stabilność i dobrze znane metody. To właśnie wtedy USA zaczęło wygrywać zimną wojnę, choć rządził nim wspomniany wcześniej siedemdziesięcioletni, ale rzutki Reagan.

Ta ostatnia myśl wydaje się komplikować zarysowany obraz: historia zdaje się bowiem uczyć, że nie w starości leży problem, a właśnie w energii i pomyśle na sprawowanie władzy.

Tomasz Leszkowicz

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor