Bycie wyspiarzem to bycie w oddzieleniu. Ta sytuacja pozostawania w separacji z resztą świata ma kolosalne znaczenie dla wszystkiego i wszystkich, którzy żyją na wyspie. Niewielki skrawek lądu i niezmierzone przestrzenie wody wokół - tak wyobrażamy sobie w ogólności ten niezwykły fenomen bezludnej wyspy, która w efekcie jakiejś katastrofy (morskiej, lotniczej, osobistej) staje się zaludniona. To „zaludnienie” sprowadza się do bardzo niewielu osób (rozbitków życiowych), którzy są skazani na siebie i miejsce, w którym im przyszło funkcjonować.
Pisałem w poprzednim numerze Monitora o trzech niesamowitych i diametralnie odmiennych realizacjach literackich wyspiarskiego mitu czy może raczej metafory wyspy.
Najsłynniejsza chyba powieść o samotnej wyspie i samotnych na niej ludziach to „Robinson Crusoe” z 1719, autorstwa Daniela Defoe. Biorąc pod uwagę nieśmiertelną wręcz popularność tej historii trzeba przyznać, że opowieści o samotności, izolacji od świata, sposobach przetrwania, relacjach z innymi, katastrofach i ocaleniu zasadzają swą poczytność na micie człowieka, jako istoty osadzonej kulturowo. To właśnie kulturowe zaplecze pozwala rozbitkom przeżyć, bo przecież znają koło, wiedzą jak zaprószyć ogień i co jeść, żeby nie dostać szkorbutu, a poza tym mają zdolność uczenia się i przystosowania do nowej, raczej nieprzyjaznej rzeczywistości.
Nie mniej kultowa, aczkolwiek dramatycznie odmienna w swym przesłaniu powieść „wyspiarska”, to „Władca much” Williama Goldinga, która dramatycznie pozbawia nas złudzeń, co do szlachetności natury ludzkiej. Autor kreuje obraz relacji międzyludzkich bliższy temu, co w nas zwierzęce niż to, co kulturowo wyuczone. Powieść wydana w 1954 roku, 235 lat po ukazaniu się „Robinsona Crusoe” – stawia w niepewności wiarę w człowieka jako istotę z gruntu dobrą, która do tego wszystkiego, jako jedyna w dziele stworzenia, jest kulturalna, co oznacza mniej więcej tyle, że jej działanie i myślenie jest regulowane i zgodne ze strukturą nakazów i zakazów. Ta kulturowa siatka regulacji powinna nas „uszlachetniać” oddalając od istnienia instynktownego. Wystarczy jednak jakaś graniczna, skrajna sytuacja, na przykład strach czy zagrożenie, by owa misterna sieć społecznych umów legła w gruzy, a na tym gruzowisku łatwo o potwory mroku, które wyłażą z nas na światło dzienne.
Podobnie dystopijna jest w wielu swych fragmentach, prawie reportażowa, powieść Laury Restrepo „Wyspa cierpienia”. Autorka prowadzi nas, w nieomalże detektywistycznym dochodzeniu, do odkrycia tajemnicy, jaką skrywała miniaturowa wyspa Clipperton. Co ciekawe i odmienne od wielu powieści, które eksplorują mit bezludnej wyspy i samotników, którzy jakimś fatalnym zrządzeniem losu tam się znaleźli wbrew swojej woli – bohaterowie powieści Laury Restrepo znaleźli się tam z własnej, niczym nieprzymuszonej woli. Jak się jednak okazuje, nie ma to żadnego znaczenia i żadnego wpływu na typ zachowań, jakie wymusza na bohaterach funkcjonowanie w osamotnieniu, izolacji, bezowocnym oczekiwaniu i w braku nadziei na zmianę. Utopijna wersja Daniela Defoe, którego wiara w oświeceniowe idee pozwala Robinsonowi Crusoe edukować Piętaszka i żyć w sposób najlepszy i najmądrzejszy z możliwych, przeradza się w absolutną dystopię tego konceptu u Goldinga i Restrepo. Młodzi, wyedukowani i :kulturalni” bohaterowie „Władcy much” pozostawieni samym sobie, zmienią rajską wyspę w piekło, a siebie w stworzenia diabelskie. Nic, co kulturowe już nie obowiązuje, bo dominację przejmuje to, co zwierzęce. W „Wyspie cierpienia” mamy podobny koncept rozkładu i destrukcji tego, w co w ogólności nazywamy kulturą, a co w istocie jest zbiorem umownych rytuałów i zachowań, możliwych w swym istnieniu tylko i wyłącznie dzięki konstruktowi kulturowemu, jakim jest państwo. Co szokujące w swej oczywistości, wystarczy bardzo niewiele (separacja, alienacja, samotność, głód, beznadzieja), by człowiek kulturalny stał się niekulturalny.
Co łączy te trzy opowieści o doświadczeniu człowieka wyrzuconego w inną niż „normalna” rzeczywistość? Oczywiście tym najważniejszym wyznacznikiem jest separacja wyspy od lądu, czyli izolacji od powszechnej i generalnie obowiązującej struktury ustaleń w relacji z innymi. Elementarna etykieta regulująca to, co obowiązuje, a co nie – zostaje wzięta w nawias. Wyspa rządzi się swoimi prawami, co sprowadza się do faktu, iż ludzie skazani na wyspiarskie życie, ustalają sobie takie prawa, jakie uznają za odpowiednie dla siebie. Kończy się to zwykle tragicznie, długim procesem degeneracji kulturowych relacji współistnienia.
Na „Wyspie cierpienia” próbowano zaradzić szaleństwu ucieczki w rytuały destrukcji prowadzące do katastrofy i stworzono nawet listę tego, czego nie wolno, by pozostać przy zdrowych zmysłach:
„Po pierwsze: zabrania się kategorycznie modlitw, budowania ołtarzy i składania ofiar.
Po drugie: istnieją tylko rzeczy, które widzimy i osoby, których możemy dotknąć. Pozostałe zostają na zawsze wygnane z Clipperton. Zabrania się obcowania ze zmarłymi.
Po trzecie: nikt nie ma prawa wychodzić nocą z domu, chyba że w celu wykonania określonej pracy i za specjalnym pozwoleniem. Noc przeznaczona jest na odpoczynek oraz opiekę nad dziećmi.
Po czwarte: nikomu nie wolno straszyć dzieci i opowiadać im bzdur.
Po piąte: ta, która złamie jedną z tych reguł, słowem albo czynem, zostanie wyrzucona z domu, oddzielona od dzieci i skazana na życie w odosobnieniu”. (s.173)
Trudno oprzeć się wrażeniu, że owe regulacje koncentrują się na tym, co tu u teraz. Każda ucieczka od rzeczywistości jest swoistą ucieczka od wolności, czyli od odpowiedzialności w rytuały magiczne czy religijne, które pozornie łagodzą szaleństwo samotności i beznadziei, ale w rzeczywistości prowadzą wprost do unicestwienia, co zresztą się dzieje na Clipperton. Szaleństwu bycia wyspiarzem ulegają nie tylko ludzie.
Zbyszek Kruczalak