Zbliżająca się 85. rocznica wybuchu II wojny światowej i agresji Niemiec na Polskę skłania do zadawania tego samego od lat pytania: czy można było uniknąć tamtej wrześniowej klęski? Otóż nie można było.
Europa drugiej połowy lat trzydziestych XX wieku z każdym rokiem coraz bardziej zbliżała się do wybuchu nowej wielkiej wojny. Agresywne dążenie hitlerowskich Niemiec, których celem było obalenie „dyktatu wersalskiego”, odzyskanie „zagrabionych” ziem zamieszkiwanych przed ludność niemiecką, w końcu zaś zyskanie „przestrzeni życiowej” na wschodzie i statusu europejskiego hegemona. Dziś widzimy, jak metodycznie Hitler dążył do wojny. W 1935 r. doszło do przywrócenia powszechnej służby wojskowej w Niemczech i utworzenia nowych sił zbrojnych (Wehrmachtu). Rok później wojska III Rzeszy wkroczyły do Nadrenii, pogranicznego rejonu w ramach państwa niemieckiego, który po I wojnie światowej został zdemilitaryzowany. Wkrótce tzw. Legion Condor został wysłany na front wojny domowej w Hiszpanii, by w ramach pomocy dla buntowników gen. Franco testować nowe metody walki. W marcu 1938 r. bez jednego wystrzału Niemcy przyłączyły Austrię, a jesienią tego roku wymusiły na Zachodzie zgodę na zajęcie pogranicznego czechosłowackiego Kraju Sudeckiego. W marcu 1939 r. Hitler zajął resztę Czech i wymusił na Litwinach zwrot portu w Kłajpedzie. Coraz mocniej naciskał też na Polskę, by ta zgodziła się zrezygnować ze swoich praw do Wolnego Miasta Gdańska.
Sytuacja, w której znalazła się Warszawa, była skomplikowana. Berlin obiecywał dobrą współpracę gospodarczą i polityczną w zamian za zgodę na włączenie Gdańska do III Rzeszy oraz budowę eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej przez polskie Pomorze, łączącej Prusy Wschodnie z resztą Niemiec. Na pierwszy rzut oka wydawać mogłoby się, że to dobry interes – za pewne koneksje pozwalał uporządkować trudne sąsiedztwo i skierować siły w celu odparcia fundamentalnego dla niepodległej Polski zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, z którym Niemcy Hitlera też pozostawały we wrogich stosunkach. Dziś niektórzy publicyści i historycy z zacięciem do historii alternatywnej snują wizję skutecznego sojuszu polsko-niemieckiego, który pokonałby Stalina i uwolnił świat od komunizmu. Pomińmy już pytania o to, czy taka wojna byłaby skazana na sukces i czy Niemcy traktowaliby Polaków jak partnerów (myślę, że niekoniecznie). Podporządkowanie się III Rzeszy oznaczałoby faktyczne przekreślenie suwerenności Polski na arenie międzynarodowej i częściowo w sprawach wewnętrznych. Swobodny ruch między Niemcami i Prusami mógł bezpośrednio zagrażać Warszawie, do której z ówczesnych terenów III Rzeszy było nieco ponad sto kilometrów, a siły wojskowe można było zgromadzić bardzo szybko. Szansa na powtarzanie się ultimatum „Zgódźcie się, albo zniszczymy waszą stolicę w kilka dni” była duża. Stąd już prosta droga do wymuszenia zrzeczenia się kolejnych ziem, które kiedyś należały do Niemiec i były zamieszkiwane przez Niemców: Pomorza, Górnego Śląska, Wielkopolski. Potem zaś wymuszania poddańczych decyzji politycznych i gospodarczych, a w szerszej perspektywie aktywnego udziału państwa polskiego w zagładzie Żydów.
Do starcia musiało więc dojść, sprawa dotyczyła bowiem fundamentalnych spraw niepodległości Polski. Faktem sprzyjającym było „przebudzenie” Zachodu, który przestał prowadzić wobec Hitlera politykę ustępstw. Premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain udzielił Polsce gwarancji, że w razie ataku Niemiec jego rząd zaangażuje się po stronie zaatakowanego. Wskrzeszono sojusz polsko-francuski, który dawał gwarancję wsparcia ze strony jednego z europejskich mocarstw i armii, która wygrała I wojnę światową. Oczywiście, jak się okazało we wrześniu 1939 r., pomoc z Zachodu nie mogła się na wiele przydać, alianci byli bowiem całkowicie nieprzygotowani do wojny. Nie jest co prawda zgodne z rzeczywistością, że w czasie gdy Niemcy walczyli na wschodzie, granica na zachodzie stała otworem – przyjście Polsce na pomoc w ciągu kilkunastu dni, bez gwarancji, że to coś realnie pomoże, było mimo wszystko niemożliwe. Stąd pomysł Anglików i Francuzów, by w sojusz włączyć jeszcze ZSRR, który „był na miejscu”. Polacy jednak nie mogli się na to zgodzić, bo Sowieci gdyby raz weszli na ziemie polskie, to trudno byłoby się było ich stąd pozbyć.
Wojsko Polskie musiało więc podjąć walkę, broniąc się na granicach, które z trzech stron (od północy, zachodu i południa) sąsiadowały z Niemcami. Dodatkowo względy polityczne – strach przed tym, że Hitler wejdzie na ziemie przygraniczne, ogłosi, że wziął, co chce i co niebronione, i zaproponuje konferencję międzynarodową – zmusiły dowódców do walki od samych granic. Polska armia modernizowała się, była jednak wciąż zapóźniona technicznie, bez wojsk szybkich, nowoczesnego lotnictwa czy doktryny wojennej na nowe czasy. Sami Niemcy dysponowali też dużo większym potencjałem gospodarczym, a więc militarnym – było ich stać na większą armię i więcej armat, czołgów czy samolotów.
I nawet gdyby Polska we wrześniu 1939 r. miała lepszy plan obrony i lepszych dowódców – i jedno i drugie nie stało bowiem na najwyższym poziomie – to też nie zagwarantowałoby to zwycięstwa. Ostatecznie bowiem na końcu okazało się, że 17 września (lub innego dnia) do wojny dołączyłby się Stalin, zadając cios w plecy broniącym się Polakom. Pozostała więc symboliczna obrona, która położyła fundament pod ducha walki, i która zmusiła Zachód do przekształcenia lokalnej wojenki w światowy konflikt.
Tomasz Leszkowicz