Stanami Zjednoczonymi od zawsze wstrząsają konflikty polityczne i społeczne. Państwo, przez wielu uznawanych za jeden z wzorców demokracji, mierzył się i wciąż mierzy się z problemami, które osłabiają jego system polityczny.
Pierwszy spór pojawił się już u początków istnienia amerykańskiego państwa i w pewnym sensie trwa on do dzisiaj. Chodzi tu o istotną kwestię relacji między stanami a władzami federalnymi – na ile te pierwsze są w istocie państwami, które mogą prowadzić samodzielną politykę, na ile zaś mają podporządkowywać się decyzjom Waszyngtonu. Wynika on oczywiście z samej formy powstania USA, które utworzone zostały z trzynastu byłych kolonii brytyjskich, połączonych wspólną walką z uciskającą je zamorską metropolią. Władze stanowe były nawykłe do samodzielności, co skutkowało np. tworzeniem odrębnych oddziałów wojskowych czy prowadzenia niezależnej polityki ekonomicznej. Praktyka pokazywała jednak, że takie funkcjonowanie nie jest proste – państwo, jeśli chce skutecznie działać, potrzebuje do tego narzędzi. Stąd próby reform autorstwa sekretarza skarbu, Alexandra Hamiltona, które miały na celu spłatę długów stanowych i kontynentalnych, a przez to poprawienie efektywności gospodarczej państwa. Utworzenie banku centralnego (First Bank of the United States) było krokiem w celu bliższego połączenia stanów i wzmocnienia władzy federalnej. W tym czasie powstała też Partia Federalistów, którzy chcieli wzmacniać władzę centralną, oraz Partia Demokratyczno-Republikańska, która im się sprzeciwiała i broniła praw stanów.
Od początku istnienia USA trwał też spór etniczny między różnymi grupami przybywających do Ameryki imigrantów. Pierwszymi kolonistami byli mieszkańcy Korony Brytyjskiej, a więc m.in. Anglicy czy Szkoci, którzy tworzyli naturalną warstwę przywódczą tworzącego się społeczeństwa amerykańskiego. Konflikty wokół pochodzenia było już zresztą widać w pierwszej kolonii Jamestown, gdzie w 1619 roku wybuchł strajk polskich rzemieślników, którzy przeciwstawiali się uprzywilejowaniu politycznemu kolonistów angielskich. Tamten protest zakończył się sukcesem, lecz problemy narastały. W I poł. XIX wieku grupą „gorszych” imigrantów byli Irlandczycy, którzy emigrowali za Ocean w wyniku klęski głodu w Ojczyźnie i ucisku brytyjskiego. Jako katolicy odróżniali się oni od protestanckich Anglosasów, na podział etniczno-religijny nakładała się też różnica klasowa – nowi migranci znajdowali się w naturalny sposób na dole drabiny społecznej. W II poł. dziewiętnastego stulecia tego typu „gorszymi” byli nowi migranci z Włoch (uciekający przed biedą na Południu) oraz przedstawiciele narodów środkowoeuropejskich, w tym również Polacy. Znów, ważne były tu różnice klasowe i kulturowe. W tym czasie rozpoczęła się także migracja do Stanów mieszkańców Azji (Chińczyków), do których wkrótce dołączyli też imigranci z Ameryki Łacińskiej. Każda nowa fala wywoływała opór, zwykle zresztą tych, których przodkowie sami byli przyjezdnymi, pogardzanymi przez miejscowych.
Jednym z ważnych podziałów i sporów wewnątrz amerykańskiego społeczeństwa była różnica między mieszkańcami Północy i Południa. Gdy w Georgii i Alabamie podstawą gospodarki było rolnictwo, społeczności były ustabilizowane i konserwatywne, a dużą rolę grała miejscowa „szlachta”, czyli rodziny plantatorskie, to w Nowym Jorku czy Pensylwanii coraz większą rolę odgrywał przemysł i wielkie miasta, w których dynamika społeczna była dużo większa. Północni Jankesi i południowi Dixie różnili się od siebie i nie przepadali za sobą, co rodziło napięcia.
Nałożyły się one na fundamentalny dla pierwszego stulecia istnienia USA konflikt o niewolnictwo. O ile na Północy nie funkcjonowało ono, o tyle na Południu było ważnym składnikiem gospodarki, przede wszystkim właśnie rolnictwa, na czele z plantacjami bawełny. Dla jego obrońców było ono świętością, potwierdzającą porządek świata i gwarantowaną przez prawo własności, dla abolicjonistów było to zaś wypaczenie, niezgodne z podstawowymi wolnościami i religią. Co ciekawe, w przededniu wojny secesyjnej wcale nie chodziło o zniesienie niewolnictwa – konflikt wywoływały tylko próby nierozszerzania go na nowe stany. Problem zależnego statusu ludności czarnej zatruwał amerykańską politykę, wzbudzając zwłaszcza wśród Południowców panikę przed rzekomym zagrożeniem ich statusu.
Konflikt rasowy trwał wszak mimo zniesienie niewolnictwa. Przez kolejnych kilkadziesiąt lat Afroamerykanie, będący wszak w teorii pełnoprawnymi obywatelami, byli zwłaszcza na Południu ludźmi drugiej kategorii – upośledzonymi społecznie, politycznie i ekonomicznie. Zasady segregacji rasowej prowadziły do absurdalnych sytuacji, w których zapalnikiem sporu mogło być zajęcie przez Rosę Parks „białego” miejsca w autobusie w Montgomery w Alabamie. Działania ruchu na rzecz praw człowieka doprowadziły do zniesienia segregacji rasowej, nie mogły jednak doprowadzić do likwidacji rasizmu – do dziś coraz częściej widzimy dowody, że ma on w Stanach nie tylko wielu wyznawców, ale także instytucjonalne mechanizmy.
Problem historii napięć wewnątrzamerykańskich można opisywać jeszcze głębiej, zwracając uwagę choćby na nierówności majątkowe – walkę z oligarchią czy problemy nizin społecznych, buntujących się m.in. w czasie Wielkiego Kryzysu. Polaryzacja jest naturalnym składnikiem amerykańskiej demokracji, warto jednak zapytać, czy nakręcana przez polityków nie doprowadzi do kryzysu, który będzie kosztował USA za dużo.
Tomasz Leszkowicz