***
Bóg istnieje – bo w matematyce nie ma sprzeczności. Istnieje też szatan – dlatego, że nie da się udowodnić istnienia Boga (s. 109)
***
Matematyka jest piękna właśnie dlatego, że nie przydaje się w codziennym życiu – mawiał profesor. – Nikt nie zrobi pieniędzy dzięki temu, że poznał liczby pierwsze. (s. 123)
***
Wydawało mi się, że pod ławką leży tajemnica kosmosu. Że to kartka z zeszytu boga spadła nam pod nogi (s. 51)
***
Rzeczą, która profesor kochał najbardziej na świecie, były liczby pierwsze. Wiedziałam o istnieniu licz pierwszych, ale nie przyszłoby mi do głowy, że mogą one stanowić obiekt afektu. Mimo, że dość efemeryczna, była to prawdziwa miłość (s. 66)
***
Czytamy i uczymy się i to wcale nie metaforycznie, wcale nie w przenośni. Uczymy się dosłownie. Poznajemy zasady i reguły rządzące matematyką, fizyką, czy biologią. Możemy konstatować nieskończony aspekt linii prostej, czy tajemnice zera. Czarne dziury czy prędkość światła też stają się ważnym przedmiotem w naszym literackim procesie poznawania. I wcale nie trzeba czytać w tym celu publikacji popularno-naukowych. Bierzemy do ręki powieść i już wiemy! Jak to możliwe? W bardzo prosty sposób. Wystarczy zajrzeć do właśnie przetłumaczonej z japońskiego książki Yoko Ogawy „Ukochane równanie profesora”, czy tłumaczonego z czeskiego „Piątego wymiaru” Martina Vopenki. Czytasz i wiesz! Może nie wszystko i nie do końca, ale z pewnością sporo. Niby powieść, niby fikcja, a czujemy się momentami jak na wykładzie z matematyki czy fizyki kwantowej – cudowne doświadczenie!
***
„Ukochane doświadczenie profesora” to dziwna powieść i ta dziwność nie wynika z jej japońskości - jest w istocie bardzo nie-japońska w zestawieniu z klasykami, o których wiele pisałem ostatnio, żeby przypomnieć choćby wznowione niedawno powieści Osamu Dazaia, którym poświęciłem wiele czasu, szczegółowo omawiając Zmierzch i Zatracenie – a jest raczej efektem nowego stylu i nowego sposobu patrzenia na rzeczywistość, jaką prezentuje Yoko Ogawa. Jej książka to znakomity materiał na film, prawdopodobnie bardzo dobry film, natomiast sama powieść ociera się o banał i smakując ją, czujemy landrynkę. Jest słodko, ale jak to w powieści wszystko ma dwie strony.
Sama historyjka opiera się na intrygującym pomyśle. Otóż tytułowy profesor matematyki w efekcie wypadku, któremu uległ wiele lat wcześniej, cierpi na szczególną przypadłość. Pamięta wszystko jedynie w cyklu osiemdziesięciominutowym w związku z tym cały jego garnitur pokryty jest ogromną ilością karteluszków z zapisanymi informacjami, które powinny mu przypominać o tym, o czym zdążył już zapomnieć.
„Jako całość jego mózg pracuje bardzo dobrze, ale siedemnaście lat temu mała część tego mózgu została uszkodzona i stracił zdolność zapamiętywania nowych rzeczy. To się stało w 1975 roku. Wypadek samochodowy. Mój szwagier pamięta wszystko sprzed wypadku, natomiast nie ma żadnych nowszych wspomnień. Potrafi powtórzyć twierdzenie, które sam wymyślił trzydzieści lat temu, ale nie wie, co jadł wczoraj na kolację. Mówiąc obrazowo, to tak, jakby w jego głowie znajdowała się tylko jedna osiemdziesięciominutowa kaseta wideo. Kiedy wyczerpie się wolne miejsce, kaseta nagrywa się ponownie, niszcząc poprzednie wspomnienia. Dokładnie tyle: osiemdziesiąt minut, czyli godzinę i dwadzieścia minut. Tyle potrafi pamiętać. (s. 11-12)
Czekamy zatem na cud? Coś przecież musi się wydarzyć, inaczej będzie nudno, bo książek i filmów o ludziach z zanikami pamięci w wyniku jakiś urazów mamy bez liku. Cud się wprawdzie nie zdarza, ale okazuje się, że główna bohaterka, która pracuje dla profesora, jako pomoc domowa, ma syna. I tu już robi się trochę nieznośnie uroczo. Matematyk jest zachwycony chłopcem, nazywa go Pierwiastkiem i ma kompletnego bzika na punkcie dziesięciolatka. Dlaczego? Nie dowiadujemy się tego z powieści. Nie wiemy, czy profesor kocha dzieci, bo sam był niekochany, czy może też miał syna, ale go stracił. Nie ma o tym w tekście żadnej zmianki, a mogłaby być, bo fascynacja dzieckiem jest nadzwyczajna. Jest tak istotna, że to właśnie dzięki chłopcu, matka odzyskuje, utraconą pracę u naukowca. Potem jest jeszcze bardziej landrynkowo. Profesor kupuje prezent urodzinowy małemu (rękawicę do gry w baseball), a ten mu się odwdzięcza innym upominkiem, którego znalezienie zajmuje spory rozdział ksiazki (chodzi o rzadką kartę z bohaterami japońskiego baseballu). Goni z nim do szpitala, żeby tam zobaczyli niegroźną krostkę, czy też dramatyzuje, gdy okazuje się, że tort urodzinowy małego nie ma świeczek. Jest naprawdę uroczo, i to tak bardzo, że cała powieść byłaby nie do zniesienia, gdyby nie fragmenty, w których profesor mówi o swojej pasji – matematyce. Tutaj przestaje być jak w cukierni i jest raczej jak na wykładzie z elementariów matematycznych. W końcu możemy się czegoś nauczyć, podobnie do matki i syna, który ostatecznie, po wielu latach sam zostaje wykładowcą matematyki, a to wszystko oczywiście w efekcie umiejętności tłumaczenia rzeczy nadzwyczajnie zawiłych w fenomenalnie prosty sposób, który posiadł profesor z ograniczoną możliwością zapamiętywania:
„Zauważyłam, że suma dzielników 28 to 28. Do hipotezy Artina profesor dopisał patykiem: 28= 1+2+4+7+14 - To tak zwana liczba doskonała. Doskonała…liczba… - powtórzyłam, delektując się brzmieniem słów. – Najmniejsza liczba doskonała to 6. 6=1+2+3. Rzeczywiście. Więc takie liczby nie są częste? – Przeciwnie. Jak wszystkich rzeczy doskonałych, jest ich bardzo mało. To perełki. Następna po 28 to 496. 496= 1+2+4+8+16+31+62+124+248. Ale już następna to 8128, a kolejna 33 550 336 i potem 8 589 869 056. Im większe liczy, tym trudniej o doskonałą”. (s. 49-50)
Profesor kocha liczby pierwsze, matka kocha syna, syn kocha matkę i profesora, a wszytko to w oparach magicznego, czy wręcz religijnego przekonaniu o boskiej istocie królowej nauk, której człowiek nie wymyślił, a jedynie odtwarza jej zasady z boskiego zeszytu, z którego czasem coś niecoś uda mu się uszczknąć.
/Zapytasz: „To gdzie jest prawdziwa linia prosta?”. Tylko tutaj. – Profesor wskazał palcem własną pieś, jak wtedy, gdy tłumaczył nam liczby urojone. – Wieczne prawdy nie zmieniają się zależnie od użytego materiału, warunków naturalnych ani ludzkich uczuć. Nie można ich też zobaczyć. Ale matematyka odkrywa je i opisuje. A raz odkrytej prawdzie nikt już nie zaprzeczy/. (s. 124)
Mamy naukowca, który pamięta tylko przez osiemdziesiąt minut, ale który jest w stanie zaprzyjaźnić się z dziesięcioletnim synem gosposi, która też bardzo przywiązuje się do wspaniałego matematyka, mamy szaleństwo poznawania matematyki i fascynacji baseballem oraz wspólne słuchanie w radiu i oglądanie na żywo meczy, mamy dziwną i tajemniczą relację uczuciową między profesorem i jego bratową (jedno zdjęcie i dedykacja pracy naukowej wskazują na ich wielką miłość), mamy chorobę profesora, postępy w matematyce chłopca, wspólne świętowanie urodzin, niezwykłe odkrycia w zabałaganionym gabinecie genialnego matematyka – jednym słowem - może nie mamy świetnej powieści (raczej na pewno nie), ale mamy za to doskonały materiał na, prawdopodobnie, zupełnie udany film.