Z Andrzejem Kulką w świat
Wodospady Wiktorii, rzeka Zambezi, Zimbabwe
Pogodna sobota, 3 listopada 2018
Wczoraj po południu dotarłem z grupą do Wodospadów Wiktorii w Zimbabwe, po blisko dwutygodniowej odysei w Republice Południowej Afryki i Botswanie. Były murzyńskie chaty, kilka safari i mnóstwo dzikiej zwierzyny, teraz spędzamy cztery noce w Victoria Falls korzystając już indywidualnie z rozmaitych atrakcji turystycznych. Niektórzy zapisali się na fantastyczny spływ pontonami po rzece, inni na spacer z lwami lub jazdę na słoniach, jeszcze inni spłyną czółnami, a potem pojadą na romantyczny rejs o zachodzie słońca lub na obiadokolację z egzotycznymi tańcami i daniami z dzikich zwierząt... A mnie się marzą ryby.
Dwa lata pod rząd nie udało mi się nawet ujrzeć na wpół legendarnej, obsesyjnie wymarzonej ryby zwanej lokalnie Tiger Fish, jednej z najtrudniejszych do złowienia i bodajże najpiękniejszej w Afryce. Pamiętam, jak oglądałem jej zdjęcia: podłużne, czarne pręgi na srebrnym ciele, karminowe płetwy jak u krasnopióry, płetwa tłuszczowa jakże charakterystyczna dla szlachetnych ryb łososiowatych i ten wzbudzający respekt garnitur ostrych, wysuniętych do przodu zębów! I oto dzisiaj, w sobotę 3 listopada, na rzece Zambezi w Zimbabwe wyjąłem aż dziewięć cudownych sztuk, oczywiście za każdym razem wypuszczanych po jakże radosnej sesji fotograficznej.
Zacznę jednak od początków: otóż po ubiegłorocznych niepowodzeniach zdecydowałem uparcie o ponownym wypłynięciu na (tym razem) 5-godzinny połów tej pięknej ryby. Taka impreza kosztuje co prawda 150 USD od twarzy, ale daje dużo większe nadzieje na sukces niż moje poprzednio kupowane trzygodzinne wyjazdy. Im dalej od Victoria Falls, tym lepiej! Już wiem z własnego doświadczenia, że tuż powyżej Wodospadów ryba jest wypłoszona, pokłuta, bardzo ostrożna i tym samym trudna do złowienia. Tam po prostu pędzi większość "weekendowych" wędkarzy, bo jest najtaniej.
Zaprzyjaźniony taksówkarz podjeżdża pod recepcję punktualnie o 6:30 rano. Po piętnastu minutach wskakuję już do łódki zacumowanej przy renomowanym hotelu A Zambezi Lodge i wyjmuję woblerki Dorado od Dariusza Małysza. Firma lokalna oferuje własny sprzęt, ale preferuję swój sprawdzony kołowrotek Penn z żyłką o wytrzymałości 15 funtów, oczywiście ze stalką.
Moim przewodnikiem jest dzisiaj Wellington, który sugeruje, bym jednak na początek założył jego najskuteczniejszą przynętę, jaką jest pomarańczowo-żółta Rapalka z poprzecznym pasami, egzemplarz wręcz pocięty zębiskami złowionych już drapieżników. No cóż, on wie co czyni i szczerze chce widzieć rybę na wędce swojego klienta. Posłusznie ściągam Darkowego woblerka z agrafki i zakładam Wellingtona "number one", rzucając na taflę, jak tylko dopływamy do odnogi rzeki opływającej od północy wyspę z hotelem Island Lodge. Piaszczysty brzeg jest ocieniony wielkimi akacjami i palmami, niektóre padły do wody dając fantastyczne schronienie dla drapieżników. Motorówka płynie jakieś 2.5 mili na godzinę, nad głową fruwają zimorodki kolorowe jak klejnoty. Łódka wolno sunie pod prąd a szczytówka wędki pięknie drży ciągnąc przynętę jakieś 20 metrów z tyłu. O 7:30 czuję pierwsze pobicie, wędzisko mocno się wygina, widzę, jak ryba skacze w powietrze, ma nieco powyżej pół metra długości i walczy jak lwica. To jest tiger! Po chwili podnoszę ją podbierakiem nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. W niecałą godzinę wędkowania mam w ręku pierwszą w życiu rybę-tygrysa! Wtedy jeszcze myślałem, że to jest goliat tygrysi, ale po puszczeniu wieści w internet zostałem szybko przywołany do rzeczywistości przez Macieja Króla, rzeczoznawcy w tym temacie, że to jest tylko jego mniejszy krewniak - tygrys...
Zmieniamy taktykę i miejsce; kilometr ponad naszą wysepką widać spienioną wodę, to najniższa i pierwsza z katarakt, jakie dzisiaj pokonamy. Na przeciwnym, lewym brzegu rzeki Zambezi widać następny hotel - Chundukwa River Lodge, to już jest terytorium Zambii. Obok tego stylowego hotelu widzimy słonie jak pasąc się podchodzą do samej wody. W ciągu następnych dwudziestu minut pokonujemy następne, wartkie bystrza, "porohy" jak na Dniestrze. Sceneria uległa zmianie; o ile po stronie zambijskiej brzeg jest w miarę jednolity, o tyle po naszej stronie, Zimbabwe, pojawiło się kilkanaście skalnych, niewysokich wysepek o bardzo bogatej linii brzegowej wyrzeźbionej w twardej, bazaltowej skale. Wellington cumuje łódź i zaprasza na wyjście z wędką na pierwszą z wysepek. Znajdujemy się na terenie Parku Narodowego Zambezi i dlatego należy się bacznie rozglądać dookoła; co jakiś czas widzimy wylegujące się w wodzie hipopotamy, które wbrew rubasznemu wyglądowi są wyjątkowo niebezpiecznymi dla człowieka zwierzętami. Dostrzegam dwumetrowego krokodyla, ale gad szybko ześlizguje się z brzegu i znika pod powierzchnią wody. Dookoła widać liczne ślady słoni... no cóż jesteśmy w końcu w dzikiej Afryce! Widać, że te wyspy są bezdrzewne i zalewane podczas pory deszczowej, dlatego nie powinny być kryjówką dla jadowitych węży. Przypominam sobie jak niecały miesiąc wcześniej machałem muchówką w Yellowstone, pośród stad bizonów, rozglądając się uważnie za niedźwiedziami grizli, co za odmiana!
Autor jest właścicielem chicagowskiego biura podróży EXOTICA TRAVEL, organizującego wycieczki z polskim przewodnikiem po całym świecie, również do Afryki Południowej w październiku 2020. Bliższe informacje na stronie internetowej www.andrzejkulka.com lub pod nr tel. 773-237-7788.