Już - albo wreszcie - 14 grudnia zbierze się Kolegium Elektorów i ostatecznie rozstrzygnie, kto będzie prezydentem USA, kto wygrał wybory. Od listopadowego glosowania sądy odrzuciły już kilkadziesiąt pozwów, czy też prób pozywania o błędy, oszustwa, jak kto woli. W niektórych stanach doszło do ponownego liczenia oddanych głosów, kosztowało to miliony dolarów, ale prawo jest prawem, więc liczono ponownie. Doliczono się, że wygrał kandydat demokratów.
Jak zwykle, przy niemal każdych wyborach w USA, podnoszą się głosy: a po co nam to Kolegium Elektorskie, po co nam jakiś próg, jakaś druga ściana w tych wyborach. Kto ciekaw, może sobie oczywiście w mądrych książkach /albo w "Monitorze" z października tego roku/ poszukać, skąd się to wzięło, jaka za tym stoi idea, jak to Kolegium może zapobiegać powstawaniu dyktatury... faktycznie, albo tylko z założenia. Przy okazji jednak narzucają się porównania z polskim systemem wyborczym. Tu przywykliśmy do tego, że każdy stan ma w Senacie dwóch przedstawicieli, a w Kongresie ilość reprezentantów stanu zależy od liczby mieszkańców. Illinois ma 18 kongresmenów i 2 senatorów, w sumie więc 20 przedstawicieli na Kapitolu. I jakoś wydaje się nam oczywiste, że reprezentują nas tam rzeczywiście ludzie pochodzący stąd, z naszego stanu. Nie na przykład z Dakoty Południowej.
Jak to jest w Polsce?
Przeglądam dane na temat posłów do Sejmu Rzeczypospolitej. Są wśród nich osoby, które urodziły się np. w Białymstoku, tam kończyły studia i teraz reprezentują w Sejmie wyborców z Białegostoku. Ale są tacy, którzy urodzili się i wychowali w Koszalinie, a reprezentują Łódź, czy odwrotnie. Albo: pochodzi z Wrocławia, studia odbyte w Krakowie, a w Sejmie z okręgu z Warszawy.
W definicji mówi się, że wybory parlamentarne polegają na glosowaniu na kandydatów lub listy kandydatów wysuniętych przez partie polityczne, inne organizacje lub grupy obywateli. W wyborach wyborcy decydują więc, kto ich reprezentuje, w Sejmie 460 mandatów i w Senacie - 100. Nie mam pojęcia, czy obywatelom Krakowa nie przeszkadza, jeśli w Sejmie reprezentuje ich ktoś z Konskowoli, albo odwrotnie. To na czym polega to reprezentowanie? Czy ktoś z regionu powiedzmy typowo rolniczego będzie właściwie reprezentował region górniczy z jego specyficznymi problemami. Zastanawiam się, że może to nie chodzi o reprezentowanie w zależności od regionu, czyli nie chodzi o to, by wyborcy głosowali na osoby, które mają w Warszawie w Parlamencie reprezentować ich lokalne problemy, stanowiska i poglądy. Może to chodzi o reprezentację polityczną. Tylko! No to patrzę na różnych kandydatów pod tym kątem. Nie ma prawie wcale jakiś drastycznych przetasowań, z prawa na lewo, czy wicewersal, ale coś się i w tej materii dzieje. Taki na przykład poseł X należy /czy też należał/ do Prawicy Rzeczypospolitej, potem do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, potem startował z listy Akcji Katolickiej, wreszcie pozwolił się wybrać z listy PiS-u, w okręgu na południu Polski, choć sam pochodzi z Ziem Odzyskanych. W końcu został wybrany do Parlamentu Europejskiego, choć wcale mu do tej Unii się w 2004 roku nie spieszyło. Jeszcze w międzyczasie zaliczył Unię Polityki Realnej, wybory do Sejmu z Piotrkowa Trybunalskiego, Prawicę Rzeczypospolitej, wybory do Senatu z Okręgu Krośnieńskiego, aha - do Europy pozwolił się wybrać w Okręgu Warszawskim, startował też z Wielkopolski. Gdzie mieszka - nie wiem!
Reprezentacja w Sejmie nie polega zatem na reprezentowaniu wyborców z okręgu, który przyszły poseł zna, rozumie, bo z niego pochodzi. Sam tam mieszka, zna układy, wie, którą dziurę, w której jezdni trzeba najszybciej naprawić. Nie. Odpada też koncepcja, że bardziej chodzi o reprezentowanie partii, do której się należy, a z którą utożsamiają się też wyborcy w danym okręgu. Bo partie jednak albo się ciągle zmieniają, albo... Gdy się bliżej przyjrzeć, to może się okazać, że zmieniają się nazwy partii, że one tworzą różne koalicje, na użytek wyborów, bo dana partia może być za malutka, nie przekroczy progu wyborczego, ale jeśli połączy się z inną taką malizną, to razem się do Sejmu wepchną, a potem i tak dopiszą się do innych, tych większych, które ich na swoje listy nie wzięły, bo miały innych kandydatów, a po wyborach chętnie przygarną do swojego Klubu, bo przecież w Sejmie też każdy głos się liczy.
Kogo więc ci wybrani w wyborach pięcioprzymiotnikowych /tak się to nazywa/ reprezentują? Siebie? Tych, którzy na nich głosowali? Każdy, kto głosował wie, że my tylko wybieramy listę, a wynik decyduje, która faktycznie fizyczna osoba do Sejmu wejdzie. I ktoś tu mówił, że Kolegium Elektorskie to zbędna komplikacja!
Nie ma idealnych systemów. Każdy da się naprawić. Może nawet doczekamy się takich luksusów, że nasi "reprezentanci" będą w organach przedstawicielskich zasiadać tylko określoną liczbę kadencji, powiedzmy - dwie, a nie dożywotnio! Pomarzyć zawsze można.
Idalia Błaszczyk
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.