Od paru tygodni mieszamy groch z kapustą i nie możemy skończyć, bo ciągle coś nowego w tym kotle się pojawia i wygląda na to, że jeszcze sporo trzeba będzie do tej mieszaniny dodać, żeby nabrała smaku. Zaczynaliśmy od spania i śnienia, które to czynności, jak się okazało ku naszemu zdumieniu, nie mają żadnego sensu z punktu widzenia współczesnego marketingu. Śpisz to znaczy nie kupujesz, nie kupujesz, to znaczy jesteś bezużyteczny dla współczesnego społeczeństwa, która działa tylko i wyłącznie w oparciu o rozpasaną i pozbawioną hamulców, konsumpcję nakręcaną przez chciwość i żądzę zysku. Korporacje muszą generować dochód, żeby nabijać kasę akcjonariuszom, muszą więc ten zysk wypracować. Wpadamy w zaklęte i przeklęte koło systemowe produkcji, kupna i sprzedaży za wszelką cenę. Nieważne, że nie potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, nieistotne, że ich nadmiar zabiera nam wolny czas. Zaakcentowaliśmy paranoję koniecznego nadmiaru. Wystarczy tylko zajrzeć do naszych szaf, garaży czy strychów, żeby przekonać się, ile pieniędzy utopiliśmy w rzeczach, które z polska określamy swojskim terminem „staff”. Nawet nie wiemy, co albo do czego to coś jest, często nawet nie wiemy, że to coś mamy. Co najdziwniejsze, jeszcze częściej nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to, co mamy, zabiera nam nasz wolny czas, zapełnia nasze karty kredytowe i pozbawia „prawa do samostanowienia”. Staff robi z nas niewolników korporacji, banków, kart kredytowych i wszelkiego rodzaju serwisów, które są konieczne do utrzymania, konserwacji i obsługiwania owego „staff’u”.
To przytłoczenie „staff’em” jest jednakowoż jakoś zrozumiałe, biorąc pod uwagę potęgę współczesnego marketingu, który technikę manipulacji naszymi pragnieniami, emocjami, kompleksami i instynktami opanował do perfekcji: chcesz być wiecznie młody, piękny i zdrowy? Chcesz w życiu odnosić tylko sukcesy, być bogaty i szczęśliwy? Oczywiście! Zatem kupuj do zdechu! Zamów kolejną rzecz, która przez parę chwil da ci poczucie spełnienia. Co potem? Potem już nic, znowu pustka i znowu przytłaczająca samotność, więc kupuj znowu i tak w nieskończoność.
Ta obezwładniająca ciężkość bytu prowadzi nas do kolejnego etapu mieszania grochu z kapustą z dodatkiem płynnej rzeczywistości. Ten niesamowicie trafny koncept Zygmunta Baumanna, opisujący kondycję człowieka bez właściwości, skupia się na fundamentalnym założeniu, które zwraca uwagę na powszechny brak celu w naszym istnieniu tu i teraz, na „upłynnienie” wszystkiego:
„Płynność nowoczesności oznacza wejście nowoczesności w swą późną fazę, którą błędnie – zdaniem Baumana – określa się jako ponowoczesność (nowoczesność trwa bowiem nadal, nie zakończyła się). Charakteryzuje ją swobodne krążenie i dryfowanie informacji, ludzi, dóbr, kapitału czy obiektów w środowisku globalnej przestrzeni społecznej. Ruch jako płynność, to brak ostatecznego celu owego dryfowania, gdyż osiągalny cel zakłada trwałość i statyczność. […]
Dlaczego jednak płyn? Ponieważ przyspieszające pół wieku temu procesy rodzącej się globalizacji dokonywały coraz bardziej obszernego «skraplania się» struktur i instytucji społecznych” (Bauman 2004b, s. 49), to jest zacierania ich granic, zatracania jasno sprecyzowanych funkcji i znaczeń. Owo skraplanie było główną siłą napędową globalizacji na poziomie społecznym (nie ekonomicznym i nie technologicznym). „Płyn nie może zachować kształtu i niewlany do naczynia będzie nieustannie się zmieniać pod wpływem najmniejszych nawet sił. W płynnym stanie skupienia nigdy nie można spodziewać się trwałości (…) nie (można) powstrzymać ciągłej kapaniny, sączenia się, przemakania i rozmięknienia (…). Szanowane dziś autorytety jutro zostaną wykpione, wiekuiste sprawy ustąpią miejsca innym, pretendującym do podobnej wiekuistości, potężne struktury ekonomiczne zostaną połknięte przez inne, jeszcze potężniejsze (…). Wszystko to daje poczucie obracania się w świecie Eschera, gdzie nie widać różnicy między wspinaniem się a schodzeniem” (Bauman 2004b, s. 50). (za: Marcin Urbaniak w: Gorzki smak płynnej nowoczesności …)
Co w tym wszystkim najciekawsze i jednocześnie budzące wyjątkowe drżenie i wyjątkową bojaźń, to sytuacja, w której nawet jeśli coś chcemy z tym wszystkim zrobić, to i tak nie na wiele się to zda. Mało tego, nawet jeśli nam się wydaje, że reprezentujemy jakieś wartości, że chronimy jakiś model świata, to tylko nam się tak zdaje. W istocie strukturalne przemodelowania tkanki społecznej, politycznej i ekonomicznej świata, nie dają nam co do tego, żadnych złudzeń. Świat gna do przodu w tempie, do tej pory w historii, niespotykanym, a tam, gdzie się drwa rąbie, wióry muszą lecieć. Nigdy jednakowoż nic nie jest do końca czarne, ani absolutnie białe, podobnie jak nawet najdoskonalsza próżnia, nigdy nie jest absolutnie próżna. I to wydaje się naszym ogromnym szczęściem w nieszczęściu, żeby nie powiedzieć, że dzięki temu mamy jakąś, może niewielką, ale jednak, szansę na znalezienie celu w morzu karaluchów naznaczonym bezcelowością.
Warto zatem przyjrzeć się sobie czytając „Elegię dla bidoków”. Dlaczego akurat tę książkę? Bo bidoki utożsamiają coś specyficznie powszechnego. Co to jest? Z całą pewnością nieumiejętność znalezienia sensu swego istnienia w rzeczywistości, która ich przerasta. Ale my przecież nie jesteśmy bidokami. Na pewno? Możemy to łatwo sprawdzić poddając się prostemu testowi. Czy kiedykolwiek doświadczyłeś sytuacji:
1. Gdy rodzice klną na dziecko, uwłaczają mu bądź je upokarzają?
2. Gdy rodzice popychają dziecko, szarpią nim czy rzucają w nie czymś?
3. Gdy ma się poczucie braku wsparcia między członkami rodziny?
4. Gdy rodzice są w separacji lub rozwiedzeni?
5. Gdy mieszka się z alkoholikiem lub narkomanem?
6. Gdy mieszka się z osobą w depresji lub po próbie samobójczej?
7. Gdy widzi się, jak osoba kochana pada ofiarą przemocy fizycznej?
Jeśli cokolwiek z tej listy traum brzmi dla ciebie swojsko to jesteś bidokiem. O co tu chodzi?
„Elegia dla bidoków” (Hillbilly Elegy) to właśnie rzecz o świecie, którego postaci nie chcą zaakcentować faktu, że obowiązkiem człowieka myślącego jest poszukiwanie w swym życiu sensu. Napisana jako przypowieść biograficzna, roztacza dosyć poruszającą wizję wewnętrznej, amerykańskiej emigracji / imigracji / migracji ludzi w poszukiwaniu lepszego życia. Autor, J.D. Vance jest jednym z nielicznych „bidoków” (hillbilly), któremu udało się wyrwać z zaklętego kręgu, głupoty, przesądów, biedy, toksycznych relacji rodzinnych, wiary w stereotypy i wszelakich uprzedzeń wobec wszystkich i wszystkiego. Niezwykle szczegółowa relacja doświadczeń, które określiły życie autora, pokazuje jak bardzo bliskie, czasem identyczne (wyłączając kategorie języka) są losy emigrantów / imigrantów spoza USA i wewnętrznych imigrantów (obywateli USA) przemieszczających się za pracą w obrębie Stanów.
„J.D. Vance dzieli społeczeństwo […] w poprzek, opisując mniej nagłaśniany fragment współczesnej historii USA: twardą klasowość. W swej genialnej książce autor ze swadą, ale i bezwzględną szczerością obala stereotypy na temat rzekomych przywilejów białych Amerykanów. Bo owszem, są uprzywilejowani, ale nie wszyscy. Klasa robotnicza, Amerykanie wywodzący się ze Szkoto-Irlandczyków, wykonuje głównie pracę fizyczną, o awansie społecznym może sobie pomarzyć, rzadko zdobywa lepsze wykształcenie, klepie biedę. Mówi się o tej grupie nieco pogardliwie: hillbillies (bidoki), rednecks (buraki), białe śmiecie. Ludzie, których dotknął kryzys i którym Ameryka ma niewiele do zaoferowania. Sami też nie są bez winy, bo nie zawsze chcą zadbać o swój interes.
Vance wywodzi się z tej grupy, ale udało mu się skończyć prawo na Yale. „Teraz ludzie patrzą na mnie, na moją pracę, dyplom prestiżowej uczelni i myślą sobie, że jestem jakimś geniuszem, że tylko naprawdę nadzwyczajny człowiek dopiąłby tego, co dziś mamy. Z całym należnym im szacunkiem, sądzę, że ta opinia to srogie pierdolenie” – pisze. Jego książka (ma zostać zekranizowana) jest autobiograficzna, ale choć pisarz polega w dużej mierze na własnej pamięci, to jego opowieść układa się w rzetelną, nierozliczoną historię o rozwarstwionych Stanach Zjednoczonych. Rozbraja przy okazji amerykański sen, który kusi, ale łatwo zmienia się w koszmar”. (za: A. Żelazińska, Upiorny sen, w: Polityka, 03/13/2018)
J. D. Vance, Elegia dla bidoków, przeł. Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018, s. 304
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak