W tym momencie chwyt silnych rąk z tyłu uniemożliwił jej jakikolwiek opór. Próbowała krzyczeć, lecz zatkali jej dłonią usta. Rzucała się jak ryba wyjęta z wody, ale mężczyźni szybko położyli ją na trawniku, podciągnęli spódniczkę i siłą rozłożyli nogi. Prowodyr całej akcji jednym ruchem zerwał bieliznę. Całkowicie unieruchomiona i śmiertelnie przerażona kobieta, leżąc z rozsuniętymi kolanami, patrzyła bezradna swoimi ogromnymi oczami na skinheada rozpinającego sobie spodnie. Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie, lecz zupełnie nie pomyśli napastników. Naraz, jakby znikąd, wyrosła za skinheadem jakaś postać i jednym, krótkim uderzeniem zwaliła go z nóg, pozbawiając przytomności. Trzymający ją kumple zaatakowanego natychmiast rzucili się na intruza. Sekundę później dwaj napastnicy leżeli nieprzytomni, a trzeci wił się, leżąc na boku i wyjąc z bólu. Krótkie kopnięcie w okolicę karku uśpiło i jego. Postać pochyliła się nad sparaliżowaną ze strachu dziewczyną.
– Już wszystko dobrze. Nieprędko się obudzą. Nic pani nie grozi.
Alicja Dobosz poderwała się i wtuliła w swego wybawcę, głośno szlochając. Pierwszy raz w życiu przydarzył jej się tak bezpardonowy atak, z gatunku tych, o których tylko czytała w raportach policyjnych. Była niewymownie wdzięczna temu człowiekowi, kimkolwiek był.
– Tutaj zaraz za rogiem jest mała kawiarenka. Tam dojdzie pani do siebie – powiedział.
Objął ją swoim silnym ramieniem. Posłusznie pozwoliła mu się poprowadzić we wskazanym kierunku.
W knajpce było ciepło i przytulnie. Wejście od niewielkiego baru oddzielały trzy rzędy maleńkich stoliczków. Światła były delikatnie przyciemnione i we wnętrzu panował przyjemny półmrok. Mężczyzna za barem wycierał starannie i tak nieskazitelnie czyste szklanki. Dziewczyna wciąż drżała, siedząc przy stoliku w głębi pomieszczenia. Jej tajemniczy obrońca postawił przed nią kubek pachnącej, gorącej czekolady i usiadł naprzeciwko.
– Proszę pić. Magnez pomaga na nerwy – powiedział łagodnie.
Kobieta rozedrganą dłonią wygrzebała paczkę papierosów z torebki i włożyła jednego do ust. Ponownie zajrzała do środka, gorączkowo czegoś szukając. Dopiero po dłuższej chwili udało jej się znaleźć zapalniczkę. Podniosła dłoń, by zapalić papierosa. Po raz pierwszy w przytłumionym świetle spojrzała na siedzącego przed nią mężczyznę i... zamarła. Niezapalony papieros wypadł jej z ust na blat stołu, obok kubka z napojem.
– Proszę się nie obawiać, pani Alu. Wbrew temu, co o mnie sądzicie, nie jestem pospolitym, psychopatycznym mordercą. Poza tym, czy ratowałbym panią z opresji, chcąc później pani zrobić krzywdę, prawda? To nielogiczne – stwierdził Adam wciąż tym samym, łagodnym i uspokajającym tonem.
Policjantkę od razu uderzył sposób wypowiadania się tego człowieka. Wysławiał się swobodnie, niezwykle rzadko spotykaną w środowiskach kryminalnych bardzo poprawną polszczyzną, typową dla ludzi nieprzeciętnie inteligentnych i oczytanych.
– Skąd... Skąd pan wie, jak mam na imię? – spytała drżącym z nerwów głosem.
Adam położył na stole przed nią jej legitymacją służbową.
– Leżała na chodniku.
– Czego pan ode mnie chce? – spytała, z ogromnym trudem próbując opanować emocje.
– Niczego. Tylko porozmawiać. Może coś wyjaśnić...
Wpatrywała się w niego wnikliwie. Z oczu bił mu niezwykły smutek. To nie były oczy mordercy, lecz bardziej człowieka, któremu życie nie oszczędziło chyba żadnej z możliwych tragedii. Pani podkomisarz powoli przestawała się go bać.
– Pani i pani koledzy będziecie mnie ścigać jak zwierzynę – mówił dalej. – Nie sądzę, żebyście mnie złapali. Nabyłem zbyt dużego doświadczenia w tego typu rozgrywkach, by się wam udało. Chciałbym, żeby pani wiedziała, dlaczego zrobiłem to tam pod Wrocławiem. Może będzie wam wszystkim łatwiej mnie zrozumieć – mówił powoli, ważąc każde słowo. Co jakiś czas zaglądał do swojego kubka z czekoladą. – Krzysztof Rzeszewski kilkanaście lat temu brutalnie zgwałcił i ciężko pobił moją narzeczoną. Myślałem, że umarła, ale ona cudem przeżyła. Nigdy już nie byliśmy razem. Była śliczna jak poranek. Tak jak pani – zrobił pauzę. – Niedługo potem Rzeszewski zamordował człowieka, który był mi jak ojciec. Wreszcie tutaj, we Wrocławiu, nasłani przez niego siepacze zastrzelili mi bratanicę. Ledwie kilka miesięcy temu ją odnalazłem. Jego zbiry zabiły mi też przyjaciela, który był chodzącą dobrocią, zakonnikiem, misjonarzem w Afryce. Wcześniej myślałem, że mam dla kogo żyć, że wreszcie odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Rzeszewski to wszystko zniszczył. Wy i tak byście go nie dostali. Macie kulawe prawo, tacy ludzie jak on nie powinni chodzić po tej ziemi. Pani pewnie myśli, że wcale nie jestem lepszy. Może ma pani rację. Tak mi się życie ułożyło. Może dobry Bóg kiedyś pozwoli mi odkupić swoje winy i ludzie przestaną mnie uważać za krwiożerczą bestię.
Zamilkł na moment i podniósł do ust kubek z wystygłą już czekoladą. Alicja otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz Gawlik ją uprzedził.
– Pani Alu, ja się nie nadaję do więzienia. Poza tym nie byłoby tam ze mnie żadnego pożytku. Pozwólcie mi zniknąć, a zaoszczędzicie sobie wielu niepotrzebnych ofiar. Mnie się nie da złapać żywego – przerwał na chwilę, jakby zastanawiając się nad własnymi słowami.
Alicja Dobosz milczała. Kompletnie zaskoczyło ją to przedziwne wyznanie jeszcze dziwniejszego człowieka. Wpatrywała się w niego już bez cienia strachu. Obudził w niej współczucie. Nigdy by jej nawet nie przeszło przez myśl, że kiedykolwiek może poczuć coś w rodzaju litości dla zabójcy. Na moment zdała sobie sprawę, że przecież on może kłamać! Jednak coś utwierdzało ją w przekonaniu, że siedzący przed nią człowiek mówi prawdę.
– Cóż, na mnie już czas. Niech pani wróci do domu taksówką i uważa na siebie – stwierdził Gawlik niespodziewanie i wstał od stolika.
- Ale… – Alicja chciała coś powiedzieć do odchodzącego mężczyzny.
cdn.
Marek Kędzierski autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów