Ten dzieciak i jego matka świetnie nadawaliby się na żywą tarczę. W cywilizowanych krajach do dzieci się nie strzela. Kto wie, może będzie musiał ich wykorzystać, jeśli sprawy się skomplikują? Może to są właśnie ostatnie minuty ich życia? Jeśli dojdzie do starcia z antyterrorystami, a wygląda na to, że dojść musi, ta miła rodzina znajdzie się na linii ognia. I nie tylko ona.
Płynęły minuty i nic się nie działo. Czekał. Ruch należał teraz do policjantów. Muszą coś zrobić.
Zauważył, że szybkim i zdecydowanym krokiem zbliża się do niego mężczyzna w raczej marnie skrojonym garniturze. Podszedł i usiadł obok. „Czyżby się zaczęło?”, pomyślał. „Przysłali człowieka, żeby mnie obezwładnił? Przecież w ten sposób podpisaliby wyrok śmierci na tego nieszczęsnego policjanta, cokolwiek sobą nie reprezentował. Niemożliwe, żeby byli aż tak naiwni!”.
Mężczyzna w źle skrojonym garniturze wyciągnął papierosa i poklepał się po piersiach, szukając zapałek.
– Ma pan ogień? – spytał.
– Nie palę – odparł obojętnie zagadnięty i dalej wpatrywał się w przechadzających się po hali ludzi.
Palacz schował papierosa do przedniej kieszeni marynarki.
– W pewnym sensie zaimponował mi pan, choć myślałem, że nie uda się mi pana znaleźć – powiedział podinspektor, patrząc przed siebie.
Ścigany przeszył policjanta stalowym spojrzeniem.
– Mam tu ludzi gotowych do akcji, brygady antyterrorystyczne i w ogóle wszystko, co trzeba. Cała feta na pana cześć – mówił dalej policjant, tym razem zwracając wzrok w kierunku sąsiada.
– Liczyłem się z tym. Chce mnie pan wziąć żywcem? Będzie dużo niewinnych ofiar i na pana miejscu wcale nie byłbym taki pewny sukcesu – odpowiedział spokojnie niedoszły pasażer lotu do Frankfurtu.
Podinspektor zmarszczył brwi. Zdawał sobie sprawę, że człowiek siedzący obok może mieć rację.
– Hm... – uśmiechnął się smutno Pelczar. – Wiem o panu więcej, niż się panu wydaje. Dlatego chcę panu coś zaproponować. Niech mi pan da słowo honoru oficera jednostki „Błyskawica”, że nigdy nie wróci pan do tego kraju, a ja pozwolę panu spokojnie odlecieć do Frankfurtu. Powiedzmy mam swoje powody, żeby tak postąpić.
– Widzę, że rozmawiał pan z Andrzejem Zwierzchowskim. Co u niego?
– Wszystko w porządku. Żona spodziewa się dziecka, jakoś na dniach.
– Co pan powie? – powiedział Adam, jakby prowadzili przyjacielską pogawędkę przy piwie. – To świetna dziewczyna. Ma chłop szczęście.
– No to co, mam odwołać swoich ludzi?
– Słowa honoru oficera „Błyskawicy” panu nie dam, bo nie jestem godny być jednym z nich – przerwał i zamyślił się na moment. – Niewiele w tym kraju spotkało mnie dobrego, a wręcz odwrotnie – bardzo dużo złego. Zabili mi ukochaną bratanicę i prawdziwego przyjaciela, może najlepszego człowieka, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Moja młodsza bratanica i jej rodzice nie będą mnie chcieli znać po tym, co zrobiłem. Do czego mam wracać, komisarzu, inspektorze, czy jaki tam ma pan stopień? – popatrzył na policjanta ze smutkiem. – Może pan odwołać swoich ludzi. Nie będzie pan miał ze mną już nigdy żadnych kłopotów, chyba tylko jak ktoś na mnie doniesie, że mu źle dach położyłem. Nie uwierzy pan, ale ja jestem cieślą. Podobno całkiem niezłym. Myślę, że czas przestać niszczyć i wreszcie zacząć coś budować.
– Niech mi pan dla pozoru pokaże paszport. Patrzą na nas.
Adam posłusznie wręczył Pelczarowi książeczkę. Policjant zajrzał do środka. Dokument był doskonale podrobiony.
– Juliusz Kwiatkowski – przeczytał półgłosem. – Też ładnie.
Z megafonu rozległo się głos wzywający pasażerów odlatujących do Frankfurtu nad Menem. Podinspektor oddał Gawlikowi paszport.
– Życzę przyjemnej podróży, panie Kwiatkowski. Szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach, bardziej sprzyjających bliższej znajomości. Żegnam.
Podinspektor Marek Pelczar wstał, zasalutował niedbale i odszedł w stronę wyjścia z hali. Kiedy przed rozsuwanymi drzwiami odwrócił się i rzucił okiem za siebie, Adama już nie było.
– Akcja odwołana, to nie on. Wychodzimy – powiedział do maleńkiej krótkofalówki.
Gdy przeor zakończył swoją opowieść, w surowym gabinecie klasztoru zapadła głucha cisza. W uszach Hanny wciąż brzmiały słowa opowieści zakonnika. Poznała wiele nowych faktów i szczegółów z życia człowieka, którego polecono jej znaleźć i sprowadzić do Tel-Avivu.
– Po co szukacie brata Jana? – spytał zakonnik po dłuższej chwili milczenia.
Hanna westchnęła ciężko i spojrzała swoim ogromnymi, czarnymi oczami, które złamały już niejedno męskie serce, na człowieka siedzącego przed nią.
– Jest taki Saudyjczyk, nazywa się Osama bin Laden. Pochodzi z bardzo bogatej rodziny, właścicieli największej w świecie arabskim firmy budowlanej, ale tak naprawdę to zwykły terrorysta. Choć zwykły to może źle powiedziane. Terrorysta na dużą skalę. Jego organizacja – Al-Kaida – odpowiada między innymi za zamachy na ambasady amerykańskie w Tanzanii i Kenii w 1988 i samobójczy atak terrorystyczny na USS „Cole”, w 2000. Wiemy, że na jesień tego roku szykuje coś bardzo dużego w Stanach Zjednoczonych. Trzeba go, że się tak wyrażę, wyeliminować. Inaczej może zginąć wielu ludzi.
– Macie środki, specjalistów, sprzęt... Po co wam ktoś z zewnątrz?
– Sami nie możemy go zabić. Po pierwsze, ta akcja jest niezwykle trudna do przeprowadzenia, a po drugie, byłby skandal na cały świat. Musimy grać według pewnych reguł. Dlatego jest nam pan potrzebny. Pan i pańscy przyjaciele, panie... Gawlik.
Zakonnik popatrzył na nią smutno. Ta niezwykle piękna i niewątpliwie wybitnie inteligentna kobieta budziła jego szczery szacunek i podziw.
– Zdradził pana ładunek emocjonalny w tej historii. Znowu kochał pan Barbarę Roszak i ponownie cierpiał pan z powodu zabitej siostrzenicy. Nie jest pan narratorem, tylko bohaterem wydarzeń, panie Gawlik.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów.