– Pani Haniu, już jakiś czas temu złożyłem Jezusowi swoje życie w ofierze. Ziemskie sprawy mnie nie dotyczą. Przybyła pani na próżno. Może mnie pani wydać w ręce sprawiedliwości, bo byłem ścigany za morderstwo do momentu, gdy uznano mnie za zmarłego, ale ja nie będę częścią waszej operacji.
Hana zdawała sobie sprawę, że jego decyzja jest ostateczna i nic jej nie zmieni. Zupełnie nieoczekiwanie poczuła dziwne ukłucie w okolicy serca; było to wrażenie, którego jej zimna i bezwzględna natura nigdy wcześniej nie doznała. Poczuła napływającą falę współczucia dla tego człowieka. Nagle zrobiło jej się zwyczajnie wstyd, że chce z powrotem wciągnąć go w życie, które ją samą czasem mierziło.
– Proszę się nie obawiać. Z chwilą opuszczenia bram tego klasztoru zapomnę o pana istnieniu i obiecuję, że już nikt z naszych nie będzie pana kłopotał. Swoją drogą niezła kariera. Stanowisko przeora w zaledwie kilka lat?
Przeor pojechał do kurii do Wrocławia załatwiać swoje sprawy – uśmiechnął się Gawlik. – Jestem tu w całkowicie nielegalnym zastępstwie. Tylko dla pani, pani Haniu.
– Co z pana za człowiek? – spytała retorycznie, zupełnie rozbrojona. – Szczerze żałuję, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach. Mogłaby z tego zrodzić się ciekawa znajomość.
– Też tak sądzę – przyznał skwapliwie.
Wstała i wyciągnęła do niego rękę.
– Na mnie już czas. Niech się ojciec za mnie modli. Poparcie z niebios może się zawsze przydać.
– Może pani na mnie liczyć. I niech pani na siebie uważa, pani Haniu.
Nikt do niej wcześniej się tak nie zwracał. „Haniu”. Całkiem miłe dla ucha to spolszczenie jej imienia...
– Proszę się zatrzymać przy tej jadłodajni, tu, niedaleko – powiedziała do taksówkarza, który wiózł ją do Wrocławia. – Wie pan gdzie?
– Jasne. Pewnie chodzi pani o bar pana Henia? Nie ma sprawy. Dają tam świetne szaszłyki, palce lizać.
– Co pan powie? Zobaczymy…
Taksówka zjechała na znany już Hanie parking.
– Będę z powrotem za jakieś pół godziny – powiedziała do kierowcy i ruszyła w stronę drewnianej chaty.
– Nigdzie się stąd nie ruszam – odpowiedział mężczyzna.
Pan Henio na jej widok wymownie zmarszczył brwi. Kobieta jakby nigdy nic podeszła do baru.
– Mówiłem już pani, że... – zaczął właściciel, lecz klientka nie pozwoliła mu skończyć, podnosząc palec wskazujący do swoich zabójczo kształtnych ust.
– Miałam dzisiaj jakieś przywidzenia, jacyś zakonnicy i takie tam sprawy. Widzi pan, panie Heniu, to majowe słońce czasami płata ludziom figle. Przepraszam za swoją niedyspozycję i że byłam niemiła. Przyszłam skosztować pańskich wyśmienitych szaszłyków. Sprzeda mi pan jednego na zgodę? – spytała i obdarzyła go swoim czarującym uśmiechem.
– Robi się, klient nasz pan – rozpromienił się pan Heniu i zniknął w prowizorycznej kuchni.
ROZDZIAŁ XXXII
Andrzej Zwierzchowski wszedł do ciemnego mieszkania. Podobnie jak niejeden raz w ciągu ostatniego miesiąca spędził popołudnie i wieczór, włócząc się po mieście, odwiedzając powstające w Warszawie jak grzyby po deszczu knajpy i puby. Tym razem wpadł jeszcze na pocztę i wysłał ostatni list. Powrót do domu niezmiennie był ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Zapalił światło w przedpokoju i niedbale rzucił na wieszak swoją ciężką, skórzaną kurtkę, kupioną podczas ich ostatniego wspólnego wyjazdu do Nowego Jorku. Martynka, oczko w głowie tatusia, nie mogła się doczekać, kiedy poleci samolotem „wysoko, wysoko”. Droczył się z nią, że jest jeszcze za malutka i „pewnie pan pilot nie będzie chciał jej zabrać”. Złościła się wtedy nie na żarty i tupała maleńką nóżką. Alina obawiała się trochę tej podróży, jakby przeczuwała, że coś niedobrego może ich czekać za Atlantykiem. Podśmiewał się z niej, jednocześnie przytulając i zapewniając, że przy nim nic złego ani jej, ani ich ukochanej, ślicznej jak marzenie córeczce stać się nie może. Wspomnienia wybuchły ponownie z niepohamowaną siłą. Znowu stanął mu przed oczami obraz żony i dziecka machających na pożegnanie Przy West Broadway za skrzyżowaniem z Barclay Street. Specjalnie wstali tego wrześniowego dnia wyjątkowo wcześnie. Chcieli mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie. Miał zamiar im tyle pokazać. Zanim ruszyły w stronę World Trade Center zagadnął jeszcze córeczkę.
– Pamiętaj, Martynko, żeby nie męczyć wujka Johna. Tatuś niedługo tam do was na górę dojedzie i odpowie na wszystkie twoje pytania. Wujek John zabierze was na samą górę i potem musi wracać do pracy.
– Do pracy? A po co? – odpowiedziała pytaniem w charakterystyczny dla siebie, naiwny sposób.
Wiedział, że z tych usteczek wypływa zwykle potok najróżniejszy pytań z prędkością strzałów z karabinu maszynowego. Poczciwy John miał raczej marne szanse, by sobie poradzić. Jego kobiety przystanęły i odwróciły się. Szeroki chodnik zapełniał się przechodniami.
– To za ile będziesz? – spytała jeszcze raz Alina.
– Teraz jest dziesięć po ósmej – spojrzał na zegarek. – Za nie więcej niż godzinę będziemy razem podziwiać panoramę Nowego Jorku z samej góry – odpowiedział i puścił jej całusa.
– Pamiętaj, za godzinę masz być z nami na górze, bo będę się denerwowała.
– Będę na pewno, kochanie. Czy ja cię kiedyś zawiodłem?
– Dobra, dobra. Nie wymądrzaj się…
– No chodź, mamusiu. Wujek John na nas czeka – powiedziała zniecierpliwiona Martynka i pociągnęła mamę w kierunku doskonale z tego miejsca widocznych biurowców.
– Już idziemy, aniołku. To pa, kochanie. Czekamy!
cdn.
Marek Kędzierski autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów