Adam przyłożył palec do ust na znak, że słowa nie są tu już potrzebne. Puścił do niej filuternie oko i rozpłynął się w mroku za drzwiami kawiarenki.
Poranek następnego dnia zastał Pelczara wysłuchującego z najwyższą uwagą relacji podkomisarz Dobosz na temat wydarzeń na Nowym Dworze. Kiedy dziewczyna skończyła mówić, zapalił papierosa.
– Panie inspektorze, on mówił prawdę? – spytała Alicja po dłuższej chwili milczenia.
– To akurat udało się sprawdzić. Tak, mówił prawdę, choć nic nie udało się udowodnić Rzeszewskiemu.
– I co pan teraz zamierza zrobić?
– Aresztować go, oczywiście – stwierdził zdziwiony, że pani podkomisarz zadaje w ogóle takie pytania. – Według prawa jest przestępcą i powinien zostać osądzony.
A my jesteśmy po to, by tego prawa strzec, pani Alu. Niech pani o tym nie zapomina
– Pelczar po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu.
– Dura lex sed lex – powiedziała smutno.
– No właśnie. Cieszę się, że się rozumiemy. Złapać go to nasz psi obowiązek.
Alicja popatrzyła w okno za plecami przełożonego. Wychodziło na Podwale.
– Wie pan, panie inspektorze, na studiach miałam kiedyś takiego profesora od filozofii. Na jakimś wykładzie, nawet nie pamiętam o czym, powiedział słowa, których nigdy nie zapomnę: „Pamiętajcie państwo, w jakichkolwiek się znajdziecie okolicznościach, pamiętajcie, żeby zawsze być człowiekiem” – zacytowała.
– Niestety, nie stać nas na taki luksus, pani Alu – odpowiedział inspektor, sprowadzając ją na ziemię.
Drzwi do gabinetu podinspektora mało nie wypadły z futryn, gdy jak bomba wpadł do pomieszczenia podekscytowany komisarz Wołek.
– Jest cynk z lotniska, że ochrona widziała wśród czekających pasażerów faceta z naszego portretu pamięciowego!
Marek Pelczar zerwał się na równe nogi.
– Jaki teraz będzie lot?! – wykrzyknął pytanie.
– Do Frankfurtu nad Menem za czterdzieści pięć minut i jakiś czarter wakacyjny, nie wiem dokładnie gdzie.
– Ruszamy! – zakomenderował.
Napięcie na lotnisku sięgało zenitu. Ludziom trudno było opanować nerwy. Tylko antyterroryści czekali na sygnał w całkowitym spokoju. Hol odlotów międzynarodowych był pełny, co raczej wykluczało akcję z ewentualną koniecznością użycia broni palnej. Niewielkie rozmiary budynku uniemożliwiały użycie snajpera. Czekali. Komisarz Wołek spoglądał od czasu do czasu pytająco na swojego bezpośredniego przełożonego. Ten z zaciśniętymi ustami przechadzał się w części holu przeznaczonej do odpraw krajowych. Nawet nie mieli pewności, czy człowiek siedzący o kilkadziesiąt metrów dalej jest tym, którego szukają.
W pewnej chwili, ku zaskoczeniu wszystkich, podinspektor ruszył szybkim krokiem w stronę podejrzanego człowieka, siedzącego wśród turystów wyjeżdżających na spóźnione wakacje.
Gawlik rozglądał się wokół. Jak na tę porę roku turystów było nadspodziewanie wielu. Hala odlotów małego portu lotniczego na wrocławskich Strachowicach tętniła życiem. Kompleks lotniska po niedawnej przebudowie prezentował się całkiem okazale, choć naturalnie daleko mu było do molochów z Frankfurtu nad Menem czy Londynu. Koniec lat dziewięćdziesiątych zbliżał jednak ten kraj do Europy coraz bardziej, również i pod tym względem.
Panująca tu atmosfera dawała to jakże polskie uczucie swojskości. W innym czasie i w innych okolicznościach może byłby jednym z tych szczęśliwych, uśmiechniętych ludzi wylatujących do ciepłych krajów, na południe Europy lub może jeszcze dalej. Czekały ich co najmniej dwa tygodnie odpoczynku, słońca i błogiego lenistwa. Dla niego podróż za granicę na dzień dzisiejszy właśnie się zakończyła. Wiedział to od momentu, gdy w hali pojawili się pierwsi policjanci po cywilnemu. Jego wprawne oko wyłapało ich natychmiast. Na zewnątrz pewnie mają już w pogotowiu brygadę antyterrorystyczną w każdej chwili gotową do ataku. Wiedzą już, co potrafi i że nie jest typem bandyty, którego można pojmać bez strat własnych. Mieli okazję nabyć tę wiedzę kilka dni temu pod Wrocławiem. Wiedzą też, że mają do czynienia z doskonale wyszkolonym zabójcą. Wciąż mogą nie zdawać sobie sprawy, iż przyszło im aresztować komandosa najwyższej światowej klasy i w tym upatrywał swojej szansy. Jeśli rzucą do akcji antyterrorystów, to z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie w stanie urządzić im krwawą łaźnię, jak to się czasem robiło w różnych częściach świata. Powstanie zamieszanie, panika, zginie paru niczego jeszcze nie podejrzewających turystów, a on będzie mógł zniknąć i spróbować wydostać się z Polski inną drogą. Musiał przyznać, że tym razem policja zadziałała nadzwyczaj sprawnie. Udało się im go namierzyć już po kilku dniach. To musiał być ten pracownik ochrony lotniska – pewnie dostarczyli mu rysopis poszukiwanego.
Wielka plażowa piłka odbiła się od jego nóg, a za nią podbiegł może pięcioletni chłopczyk. Stanął przed obcym sobie mężczyzną w odległości nie więcej niż dwóch metrów i przyglądał mu się ciekawie. W jednej chwili pojawiła się matka młodego człowieka i chwyciła go za rękę.
– Nie wolno rzucać piłką w pana, Michałku – powiedziała karcąco do dziecka.
– Bardzo pana przepraszam. Czasem trudno go upilnować – zwróciła się do nieznajomego przepraszającym tonem.
– Ależ nic się nie stało – odpowiedział grzecznie. – Ten młodzieniec z pewnością nie chciał mi zrobić krzywdy. Prawda?
Chłopczyk pokiwał energicznie głową na potwierdzenie i wyciągnął rączki po swoją własność.
– Już może mi pan oddać piłkę – powiedział rezolutnie, czym wzbudził lekkie zakłopotanie matki i uśmiech mężczyzny.
– Naturalnie. Proszę bardzo.
Adam wręczył mu plażówkę.
– Co się mówi, Michałku? – przypomniała mu kobieta o zwyczajowym „dziękuję”.
– To moja piłka – powiedział stanowczo Michałek, odwrócił się i uciekł do reszty rodziny.
– No widzi pan, jakie teraz są dzieci – powiedziała kobieta.
– Ma pani dzielnego synka. Powinna pani być dumna.
– Jestem. I to bardzo – rozpromieniła się i odeszła.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów