Kiedy jesteś w USA i organizujesz swój Road Trip od A do Z, grzechem by było nie pojechać na Alaskę! Długo biliśmy się z myślami... bo to kolejne kilka tysięcy kilometrów... bo budżet, wymówek nie brakuje i zawsze jest jakieś “ale”.
Czasowo nic nas nie ogranicza, ale “zielone” z konta znikają.
Pewnego wrześniowego wieczoru obejrzeliśmy “Into the Wild”. Na drugi dzień oboje obudziliśmy się z tą samą myślą i stanowczo powiedzieliśmy: “Jedziemy na Alaskę!”. Nie mieliśmy wiele czasu, żeby zaplanować strategię wyprawy. Byliśmy w okolicach Vancouver. Zostały nam 4 dni. Wpadliśmy na pomysł, żeby ogłosić się w sieci, że szukamy 2 osób, które chciałyby dołączyć do naszej podróży. Stało się! Ja pracowałam nad ogłoszeniami, które opublikowałam w kanadyjskich grupach przejazdów i na Couchsurfingu, a Marco zaczął opracowywać trasę i przeliczać budżet. Odezwało się do nas kilka osób, ale dwie z nich były najbardziej elastyczne: Australijka i Niemiec. To był niewątpliwie bardzo intensywny i wyczerpujący etap naszej podróży dookoła USA i Kanady, ale zdecydowanie najlepszy!
Podczas podróży towarzyszyły nam niezapomniane przygody od samego początku. Marzenia z dzieciństwa się spełniły. Na żywo mieliśmy okazję podziwiać dziką przyrodę, którą mieliśmy na wyciągnięcie ręki.
Trasę rozpoczęliśmy w Vancouver, a zakończyliśmy w Górach Skalistych w Banff. Zajęło nam to ponad 30 dni. Naszymi środkami transportu był mini van, prom, łódź.
Ketchikan - nasz pierwszy przystanek na Alasce
Jesteśmy w supermarkecie Walmart, żeby połączyć się ze światem. Zaglądam do aplikacji Couchsurfing, odświeżam wiadomości. Zaczynam wydawać z siebie okrzyk zdziwienia: “Guys! Napisał do mnie Bob z Juneau, który zaprasza nas do siebie, pomimo iż nasze ogłoszenie było zupełnie inne. To miłe z jego strony!” - jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Bob ma łódkę, na której spędzimy 3 dni. To był dopiero początek dobrych nowin i atrakcji. Jeszcze tego samego dnia męska część naszego teamu kupiła wędkę, ponieważ postanowili złowić kilka łososi na kolację, które jedliśmy przez kolejne 3 dni (yummy!). Wtedy też po raz pierwszy widzieliśmy czarne niedźwiadki, które na śniadanie łowiły właśnie łososie - były ich setki, jak nie tysiące…
Wieczorem świętowaliśmy udany dzień i owocne połowy przy grillu nad jeziorem.
Dodam jeszcze, że wędkę zwróciliśmy następnego dnia w sklepie, w którym ją kupiliśmy i przyjęto bez problemu - taki deal!
Juneau
Podobno tutaj spotkały nas najlepsze atrakcje. Do Juneau dotarliśmy wcześnie rano po 19godzinach podróży promem. Z polecenia naszego hosta Boba postanowiliśmy zobaczyć lodowiec Mendenhall. Po 1.5 h hikingu okazało się, że jesteśmy na niewłaściwej trasie, ponieważ Bob dał nam błędne wskazówki, więc straciliśmy około 3 godzin. Kiedy dotarliśmy do właściwego szlaku, początkowo był on oznaczony, ale później zaczynały się schody. Na szczęście było kilka kolorowych wstążek, które dały nam poczucie orientacji w terenie. Było mokro, ślisko i błotniście. Ja zaliczyłam lekki upadek ze stromych skał, ale na szczęście zakończyło się tylko na obitych palcach u lewej ręki i obolałym barku. Kiedy z daleka widzieliśmy lodowiec Mendenhall, jego ostre, błękitne krawędzie robiły wrażenie. Jednakże zastanawialiśmy się, jak dotrzeć do lodowych jaskiń, które zostały nam polecone. Kontynuowaliśmy trasę po stromych skałach i pozostałościach lodowca, aż w końcu uświadomiliśmy sobie, że pod lodowiec wchodzimy na własne ryzyko, bo w momencie zapadnięcia się, nie będzie odwrotu. “Ice caves” to coś spektakularnego, towarzyszy adrenalina, krople topniejącego lodowca spływają po twarzy... Krystaliczne kolory rażą w oczy!
Jeszcze tego samego dnia, zmęczeni, ale pozytywnie nakręceni, dotarliśmy na łódkę naszego hosta, który zaprosił nas i dwóch innych Couchsurferów na tour dookoła odizolowanych wysp oddalonych około 5 godzin od Juneau. Tam mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzie grizzly - matkę z dwoma małymi niedźwiadkami, przebijając się przez kilkumetrowe błoto i busz.
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że wchodząc na teren tej wyspy, sporo ryzykowaliśmy, ale podróże to też podejmowanie wyzwań i ryzykownych decyzji.
Niesamowitym przeżyciem było zobaczenie spektaklu granego przez grupy wielorybów (po amerykańsku “bubble net-hunt”), które “polowały” na śledzie. Takie zjawisko można zaobserwować na Alasce tylko między sierpniem a wrześniem. Szczęście nas nie opuszczało i dane nam było zobaczyć kilka takich grup przez dwa dni pod rząd.
Podczas tej wyprawy warunki pogodowe nas zaskoczyły. Wręcz lataliśmy na pokładzie łodzi, wiatr był silny, co oznaczało wysokie fale. Musieliśmy się zatrzymać na kilka godzin na jednej z przystani, gdzie były drewniane kabiny do użytku podróżników. Są one zaopatrzone w podstawowe produkty spożywcze, drewno i mają kominek oraz drewniane łóżka, na których można rozłożyć śpiwór.
North Pole i Fairbanks
Kto powiedział, że marzenia z dzieciństwa się nie spełniają? W North Pole odwiedziliśmy dom Świętego Mikołaja, gdzie można było usiąść na kolanku białobrodego. To taki mini raj dla miłośników bożonarodzeniowych ornamentów.
Mieliśmy przeczucie, że będzie nam dane zobaczyć zorzę polarną, choć wcale na to nie liczyliśmy. Są specjalne aplikacje, które pokazują, jaka jest szansa zobaczenia aurory w miejscu, w którym przebywasz, i o której godzinie. Wielu ludzi odkłada pieniądze, żeby pojechać do Norwegii, na Islandię czy Alaskę, żeby wykupić wycieczkę, która zawiezie ich do odpowiednich miejsc, gdzie zobaczą zorzę.
Ustawiliśmy budziki na godzinę 1:30, bo podobno około 2 nad ranem była szansa zobaczenia tańczącej zorzy. Wyskoczyliśmy pidżamach z drewnianej kabiny, w której zatrzymaliśmy się na dwa kolejne dwa dni. Wskoczyliśmy do zimnego samochodu i wyjechaliśmy z lasu w okolice pobliskiego jeziora. Jak się okazało, nie było przejazdu do plaży z pobliskiej okolicy, więc zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie pole widzenia było w miarę duże i oczekiwaliśmy na zorzę. Kilka minut później zrobiło się jasno, a my zupełnie nieprzygotowani, zaczęliśmy ogarniać ustawienia aparatu, żeby móc uchwycić ten spektakularny moment. To był nasz pierwszy raz! Ekscytacja wzrastała za każdym razem, kiedy widzieliśmy tańczące fronty aurory.
Na drugi dzień los chciał, że zostaliśmy zaproszeni do mieszkania Mary Shields, która jako pierwsza kobieta na świecie ukończyła wyścig psich zaprzęgów Iditarod. To było wyjątkowe spotkanie, przepełnione rodzinnym ciepłem, zabawą z pieskami, historiami z życia i emocjami. Opowiedziała nam o tym, jak rozpoczęła swoją przygodę z trenowaniem huskich do psich zaprzęgów i jak to się w ogóle stało, że wzięła udział w pierwszych zawodach. Kiedy podziękowaliśmy jej za gościnę, odpowiedziała: “Czuję się uprzywilejowana. Dzielę się tym, co dostałam od życia.” - słowa, które chwyciły za serce.
Takich historii z Alaski było kilka. Każda z nich jest inna. Każda z nich uświadamia, że podróże to ludzie. Alaska nauczyła nas spojrzeć jeszcze inaczej na świat niż dotychczas, z większym dystansem oraz docenieniem małych gestów i hojności, którą otrzymywaliśmy od obcych ludzi.
Jesteśmy wdzięczni za każdą sekundę naszej podróży! Uważniej przyglądamy się przyrodzie i częściej zwalniamy, obserwujemy, oddychamy przestrzenią każdego otoczenia.
Alaska! Na pewno do Ciebie wrócimy!
Ewelina Orzech,
podróżniczka, autorka bloga One Way 2 Freedom
Blog One Way 2 Freedom: www.oneway2freedom.com
FB: https://www.facebook.com/oneway2freedom/
Instagram: https://www.instagram.com/oneway2freedom/