Właśnie wróciłem z krótkich wakacji, podczas których pokonałem tysiące mil, zwiedziłem wiele miejsc i poznałem dziesiątki osób. Co zapamiętałem? Głównie odprawy, przeloty i długie przerwy pomiędzy nimi wypełnione obserwowaniem podróżnych i obsługi. Nie narzekam, zawsze to jakaś rozrywka, którą rozpoczynamy od zdejmowania butów. Za każdym razem, gdy robimy to podczas kontroli, powinniśmy cieszyć się, że niedoszły zamachowiec sprzed 21 lat nie ukrył ładunku wybuchowego w majtkach. Radość jednak oczywiście nie może trwać długo, bo to przecież dopiero początek przygód.
Możemy śmiało powiedzieć, że czasy przyjemnego podróżowania samolotem minęły bezpowrotnie. Dla jednych wraz z zakazem palenia, dla innych po wprowadzeniu ograniczeń spożycia alkoholu, dla całej reszty, gdy w miejsce 150 foteli pojawiło się ich w tym samym modelu samolotu aż 270. Poza tym stewardessy już nie uśmiechają się tak szczerze jak kiedyś (ale to może moja wina? podobno już nie jestem tak czarujący jak kiedyś), a ponadprogramowe przekąski kosztują w przeliczeniu na wagę więcej od platynowej biżuterii. Zawsze, ale to zawsze, siada przede mną osoba, która nie wie, że 77 proc. podróżnych uważa rozkładanie oparcia fotela w całości za niewłaściwe zachowanie. Więc też muszę, wbrew sobie i opinii 77 proc. podróżnych, rozłożyć własne oparcie, by cokolwiek zobaczyć na ekranie przed sobą.
Nie będę ukrywał, że z jakiegoś powodu im jestem starszy, tym mniej entuzjastycznie podchodzę do lotów samolotem. Po pierwsze trochę bardziej męczą, po drugie zaczynam odczuwać delikatny, kiedyś nieobecny, lęk przed oderwaniem się od ziemi w metalowej tubie. Nie jest to jeszcze niechęć porównywalna do badania endoskopowego dolnego odcinka przewodu pokarmowego, ale już zbliżona do popołudnia spędzonego przed telewizorem, w którym jedynym dostępnym kanałem jest Shopping Network. Po kilku godzinach w samolocie człowiek zaczyna być nieczuły na większość bodźców, poza kilkoma zdaniami wypowiadanymi przez obsługę lub kapitana statku. W tym pierwszym przypadku to na przykład „przepraszamy, skończyło się wino” albo „najmocniej przepraszamy, z powodów technicznych do końca lotu toalety pozostaną nieczynne”, w tym drugim najczęściej chodzi o zapięcie pasów i spodziewane turbulencje. Ile bym nie latał, z iloma pilotami bym nie rozmawiał, ile na ten temat bym nie przeczytał, trudno mi uwierzyć, że turbulencje nie są wcale tak groźne, jak nam się wydaje. Podobno nigdy jeszcze nie doszło do katastrofy lotniczej z powodu turbulencji. Podobno nie są one w stanie złamać kadłuba ani żadnego innego elementu samolotu. Podobno omijanie takich rejonów przez pilotów podyktowane jest wyłącznie wygodą i komfortem pasażerów. A jednak zapominam o tym, gdy tylko zaczyna poważnie trząść pokładem. Z drugiej strony po wystąpieniu poważniejszych dziur powietrznych zwykle jednak znajduje się wino dla najbardziej rozklejonych.
W czasie jednej z przesiadek stojąc przy oknie terminalu obserwowałem załadunek walizek do luku bagażowego wielkiego Airbusa. Szło to w miarę sprawnie, czasami tylko jakaś sztuka spadała na płytę lotniska, ale zaraz była sprawnie podnoszona i z rozmachem rzucana raz jeszcze na ruchomą taśmę. Z niej inny człowiek przerzucał ją do wnętrza, gdzie – domyślam się – ktoś inny rzucał ją na niemały stosik bagaży. Patrząc na to zastanawiałem się, jakim cudem 14 godzinną podróż różnymi samolotami przetrwały bez najmniejszego szwanku chipsy firmy Fritos o smaku honey-barbecue (stęskniony za domem kolega poprosił), pełne ich 3 opakowania, a zaszkodziła ona butelce płynu do kąpieli i butom zimowym. Przypomniałem sobie też wiadomość, chyba z lata tego roku, gdy aresztowano pracownika firmy Delta obsługującego bagaże, który co jakiś czas zabierał jakąś walizkę do domu i bez pytania właścicieli o zgodę zawłaszczał jej zawartość. Podobno znaleziono u niego skrzynki pełne biżuterii, zegarków, eleganckich dodatków ze skóry i elektroniki. W szafach eleganckie garnitury i sukienki ze znanych domów mody. W wiadomości tej informowano również, że za każdą zaginioną walizkę wypłacane było odszkodowanie, czasami nawet w wysokości kilku tysięcy dolarów. No więc patrzyłem na pracujących na płycie lotniska ludzi i zastanawiałem się, co by taki złodziej znalazł w mojej. Niestety, chipsów już nie, kolega zjadł, wspomniane buty, nie pierwszej nowości, używaną szczoteczkę do zębów i niepełną tubkę pasty. Nieco kosmetyków, ale nic wartego odłożenia do skrzynki na łupy. Zero biżuterii, żadnego zegarka. Apteczka zawierała tylko tabletki przeciwbólowe, ale te zwykłe, które nie uzyskałyby żadnej wartości na czarnym rynku, oraz na obniżenie cukru we krwi, też łatwo dostępne. Poza tym ubrania, głównie brudne po podróży i niestety nic, co musi wisieć w szafie lub nie może być prane i suszone z innymi rzeczami – żadnego jedwabiu, sama bawełna i syntetyki. Pomyślałem, że na zaginięciu lub kradzieży bagażu nieźle bym zarobił, przeciętna suma odszkodowania to trzy tysiące dolarów. A potem pomyślałem, że jednak nie, nie warto. Tyle papierów do wypełnienia... w tym momencie uświadomiłem sobie, że myśli mi chyba się plączą i powinienem albo coś zjeść, lub napić się kawy lub przespać. Akurat zaczęto wołać na pokład. Po zajęciu miejsca pierwszą rzeczĄ, jaką ujrzałem było zbliżające się z wielką prędkością oparcie fotela...
Miłego weekendu,
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.