Czy Władymir Putin, faktycznie przegrywający wojnę na Ukrainie, odważy się użyć przeciwko Ukraińcom swojego ostatecznego argumentu: broni jądrowej? Współczesna sytuacja bardzo wyraźnie pokazuje dylematy, przed jakimi stoją nie tylko posiadacze najpotężniejszej z bomb, ale także cały świat.
Gdy w sierpniu 1945 roku amerykańskie bombowce B-29 Superfortress zrzucały bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki, dowódcy wydający decyzję o tym ataku prawdopodobnie nie zdawali sobie do końca sprawy z potęgi, jaką dysponowali. Naukowcy zaangażowani w Projekt Manhattan mogli mieć wątpliwości co do etyczności zastosowanie broni o tak masowym rażeniu, generałowie i politycy myśleli jednak w kategoriach wojennych. Ich celem było uderzenie w Japonię i złamanie jej woli walki, której w wypadku konwencjonalnych działań (w tym przewidywanych desantów) najbardziej się obawiano. Już wcześniej jednak, atakując Tokio i inne ośrodki miejskie bombami zapalającymi, powodowano ogromne straty – drewniana zabudowa japońska łatwo stawała w płomieniach, pochłaniając tysiące żyć ludzkich.
Efekt Hiroszimy i Nagasaki rzucił na kolana Japonię, ale przeraził także znaczną część ludzkości. Potęga wybuchu i jego pochodnych oraz straszne efekty napromieniowania pokazywały, że użycie broni A zmienia współczesne pole walki – a jej oczywisty dalszy rozwój tylko ulepszy śmiercionośne efekty. Dla Amerykanów w pierwszych latach po wojnie posiadanie skromnego w istocie arsenału jądrowego (kilkanaście bomb) było czynnikiem przewagi w rozpoczynającej się zimnej wojnie z ZSRR. Gdy jednak w sierpniu 1949 roku w Semipałatyńsku Sowieci przeprowadzili pierwszą udaną próbę detonacji własnej broni jądrowej, przewaga zamieniła się w ciągłą rywalizację. Przez kolejne dekady, aż do końca lat 80., USA i ZSRR ścigały się na to, kto będzie miał więcej głowic jądrowych, bomb i rakiet zdolnych je przenosić czy samolotów i okrętów będących platformami potencjalnie użytymi do ataku. Radzieccy konstruktorzy często tworzyli głowice o potężnej mocy, w erze Chruszczowa, Eisenhowera i Kennedy’ego zaś skutecznie przekonali Amerykanów, że to na ich korzyść powiększa się tzw. „luka atomowa” (co było blefem). Ostatecznie to jednak USA miało przewagę w broni atomowej – nawet jeśli nie ilościową, to jakościową. Dziś własną bronią A dysponują też Wielka Brytania, Francja, Chiny, Indie, Pakistan, Izrael oraz Korea Północna.
Obok samego wyścigu zbrojeń rodziła się też sama doktryna użycia tej niszczycielskiej broni. W pierwszych latach zimnej wojny, w związku z możliwością użycia jedynie lotnictwa i stosunkowo małej liczby bomb, skala potencjalnej III wojny światowej nie była aż tak duża. Wszystko zmieniło się, gdy pod koniec lat 50. w użyciu pojawiły się interkontynentalne pociski balistyczne (ICBM), czyli rakiety, które po wystrzeleniu z terenu USA/ZSRR mogły dosięgnąć terytorium drugiego państwa. Uderzenie jądrowe, mające charakter strategiczny, wykonałyby wówczas setki rakiet, które zalałyby wrogi kraj, siejąc zniszczenie, śmierć i strach. Głównym problemem wojskowych w takim wypadku było to, co zrobić… by uderzyć jako pierwsi, a po wymianie potężnych ciosów być wciąż zdolnym do prowadzenia walki. Amerykanie doktrynę taką nazwali wzajemnym zagwarantowanym zniszczeniem (Mutual Assured Destruction). Skrót „MAD” dla osób anglojęzycznych był aż nazbyt przekonujący – taka wojna byłaby szaleństwem, gdyż żadna ze stron nie byłaby w stanie jej wygrać (coś innego w ideologicznym szaleństwie twierdzili Chińczycy w czasach Mao, ostatecznie jednak oni się opamiętali).
Jednym z głównych lęków wojskowych było to, że jakikolwiek incydent wojskowy między dwoma atomowymi supermocarstwami mógłby prowadzić do jądrowej salwy, a więc potencjalnego końca świata. Stąd w latach 60. USA, a za nim NATO, przyjęły nową doktrynę, zwaną „elastycznym reagowaniem”. Zakładała ona różne warianty wojen, kryzysów do nich prowadzących oraz sposobów odpowiadania na nie. To wówczas do użytku weszło pojęcie drabiny eskalacyjnej, a więc ścieżki różnych kroków, w których użycie strategicznej broni jądrowej było ostatecznością. W praktyce więc NATO i Układ Warszawski mogły prowadzić wojnę konwencjonalną, bez okładania się głowicami jądrowymi.
Tak narodziła się tzw. taktyczna broń atomowa – rakiety zdolne do rażenia celów odległych o kilkaset kilometrów, bomby lotnicze zdolne do przenoszenia niewielkich ładunków jądrowych, miny jądrowe, które po detonacji skażały teren wokół itp. Taką broń mieli Amerykanie i Sowieci, ale także ich sojusznicy, w tym Polacy. Jak wyglądałaby wojna według doktryny elastycznego reagowania? Trudno powiedzieć, choć jeden z zachodnich generałów opisał jej przebieg bardzo obrazowo: „Zaczyna się wojna i walczymy konwencjonalnie. Przegrywamy, więc używamy taktycznej broni jądrowej. Walczymy dalej, przegrywamy, używamy broni strategicznej i… świat się kończy”.
Dziś broń jądrowa jest straszakiem, lecz mało kto jest gotowy jej używać na potencjalnym polu bitwy. Trudno jest przewidzieć, co wydarzy się po drugiej stronie, rozkaz o wystrzeleniu rakiet musi przejść przez wiele szczebli dowodzenia (ktoś po drodze może odmówić jego wykonania), same skutki będą zaś niewyobrażalne. Każdy, kto się na to zdecyduje (zwłaszcza wobec słabszego), ma dużą szansę zapisać się w historii jako rzeźnik. Należy wierzyć, że Putin ma taką świadomość – albo chociaż, że gdy wyda taki szalony rozkaz, to znajdzie się ktoś, kto powie „nie”, nawet popierając swój sprzeciw nabitym pistoletem.
Tomasz Leszkowicz