Urocze powieści, którą czyta się jak burza, bo są słodko polukrowane. Coś się dzieje w popularnej literaturze japońskiej, że skłania się bardziej ku miłemu, aniżeli ku wymagającemu. Łatwa, lekka i przyjemna fabuła, nieskomplikowane postaci, których działania układają się w spójną historię wzajemnych zależności łudzą nas, że nasze życie naznaczone jest, mimo pozorów absurdu, jakąś logiką.
Może tak jest, może nie – tego rzecz jasna nie wiemy, ale gdzieś podświadomie tęsknimy do ładu i porządku w naszym życiu, w którym wszystkie działania czemuś służą i składają się na sensowność naszego istnienia.
Jeśli przypomnimy sobie, niedawno wydaną, książkę „Ukochane równanie profesora”, którą napisała Yoko Ogawa, to owo pragnienie „sensu i logiki” jest tu też bardzo widoczne. Pozornie nieuporządkowana historia głównej bohaterki, układa się jednak w spójną i uroczą całość. Ukochane doświadczenie profesora” to dziwna powieść i ta dziwność nie wynika z jej japońskości - jest w istocie bardzo nie-japońska w zestawieniu z klasykami, o których wiele pisałem ostatnio, żeby przypomnieć choćby wznowione niedawno powieści Osamu Dazaia, którym poświęciłem wiele czasu, szczegółowo omawiając Zmierzch i Zatracenie – a jest raczej efektem nowego stylu i nowego sposobu patrzenia na rzeczywistość, jaką prezentuje Yoko Ogawa. Jej książka to znakomity materiał na film, prawdopodobnie bardzo dobry film, natomiast sama powieść ociera się o banał i smakując ją, czujemy landrynkę. Jest słodko, ale jak to w powieści, wszystko ma dwie strony.
Sama historyjka opiera się na intrygującym pomyśle. Otóż tytułowy profesor matematyki w efekcie wypadku, któremu uległ wiele lat wcześniej, cierpi na szczególną przypadłość. Pamięta wszystko jedynie w cyklu osiemdziesięciominutowym, w związku z tym cały jego garnitur pokryty jest ogromną ilością karteluszków z zapisanymi informacjami, które powinny mu przypominać o tym, o czym zdążył już zapomnieć.
„Jako całość jego mózg pracuje bardzo dobrze, ale siedemnaście lat temu mała część tego mózgu została uszkodzona i stracił zdolność zapamiętywania nowych rzeczy. To się stało w 1975 roku. Wypadek samochodowy. Mój szwagier pamięta wszystko sprzed wypadku, natomiast nie ma żadnych nowszych wspomnień. Potrafi powtórzyć twierdzenie, które sam wymyślił trzydzieści lat temu, ale nie wie, co jadł wczoraj na kolację. Mówiąc obrazowo, to tak, jakby w jego głowie znajdowała się tylko jedna osiemdziesięciominutowa kaseta wideo. Kiedy wyczerpie się wolne miejsce, kaseta nagrywa się ponownie, niszcząc poprzednie wspomnienia. Dokładnie tyle: osiemdziesiąt minut, czyli godzinę i dwadzieścia minut. Tyle potrafi pamiętać. (s. 11-12)
„Cuda za rogiem” Keigo Higashino wpisują się w identyczny sposób (stylistycznie i tematycznie) we wspomnianą tęsknotę za sensem. Wszystko w tej urokliwej powieści ma początek i koniec, nie ma w niej absurdu, jest za to sporo cudowności, magii, dobrych ludzi i wiele sprzyjających okoliczności. Całość opowiedzianych historii łączy się ze sobą i splata w magiczną i nieomalże bajkową przypowieść, którą można by zatytułować: dobro popłaca, a jego brak nie.
„Powieść Keigo Higashino dzieli się na pięć części – w każdej z nich przyglądamy się historiom, które na pozór łączy wyłącznie sklep „Namiya” i kącik porad, z czasem jednak coraz więcej szczegółów zaczyna się zazębiać, a poszczególne linie czasowe przecinają się w zaskakujących momentach, tworząc magiczną opowieść, w której wymiary tej samej rzeczywistości, przeszłość i teraźniejszość wydarzają się równolegle. Autor wykorzystuje mowę pozornie zależną i pozwala, by czytelnicy przysłuchiwali się różnymi narracjom, a każdy z bohaterów miał swój czas w historii. Proces składający się z wysłuchania czyjegoś problemu, dopytywania o szczegóły, a następnie formułowania porady jest trudny, przynosi wiele wątpliwości, między innymi każe zastanawiać się, w jaki sposób wpływa się na losy innej osoby, czy się jej nie zaszkodzi. Początkowo młodzi włamywacze uważają, że osoba, z którą korespondują, i tak zrobi to, co zaplanowała, więc w zasadzie wysiłek konstruowania odpowiedzi ze wskazówkami, jak postąpić, jest daremny, bowiem „często pytający już ma odpowiedź. Chce się tylko upewnić, że myśli właściwie”. O ile Yūji Namiya starał się zrozumieć psychikę autora listu, jego obawy, możliwości, ograniczenia, o tyle młodzieńcy piszą wprost, bezpośrednio, niekiedy rugając adresata, zmuszając do równie ostrej reakcji, irytują się, denerwują. Z czasem jednak angażują się coraz bardziej i na swój sposób współprzeżywają z autorami listów ich los i w zasadzie zaczynają empatycznie podchodzić do kłopotów nieznajomych”. (za: honbon.pl, przewodnik po literaturze japońskiej)
Ta urokliwość opowieści, łatwość i przyjemność ich czytania nie jest rzecz jasna w żaden sposób wyznacznikiem tylko charakterystycznym dla młodej literatury japońskiej. Jeśli zajrzymy do niedawno omawianej tu powieści koreańskiego autora Hwang Sok-Yonga „Znajomy świat” to znajdziemy tam identyczne wyznaczniki tego typu pisarstwa:
- trochę magii i bajkowości (np. świat równoległy, przenosiny w czasie)
- jakiś niezwykły element, dziwne wydarzenie (np. pamięć ograniczona do cyklu 80 minutowego)
- epatowanie historią dziecka, lub dzieci, co zawsze w naturalny sposób budzi współczucie czytelnika (np. biedne dzieci na śmietnisku wielkiego miasta czy sierociniec)
- zestawienie tych, którym się powiodło z tymi, którym szczęście nie dopisało (np. bogaci i biedni, ludzie sukcesu i przegrani)
- przeskoki w czasie, ze świata realnego w świata magii
- zakryte tajemnicą, zaprzepaszczone albo bezpowrotnie utracone uczucie miłości, które naznaczyło życie bohaterów niespełnieniem i smutkiem (np. historia profesora matematyki czy bohaterów Cudów za rogiem)
- szczęśliwe zakończenie, jak w klasycznym amerykańskim filmie z happy endem.
O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego te trzy powieści są tak do siebie podobne i dlaczego to podobieństwo jednocześnie odrzuca i przyciąga? No cóż – czytelnicze preferencje dyktują tematy i kształtują opowiadanie w powieściach historie, a czymś oczywistym jest, że wolimy jasne od ciemnego, piękne od brzydkiego, łatwe od trudnego, czy proste od skomplikowanego i takie też są te trzy powieści. Mimo iż ich autorzy to postaci doskonale znane na rynku literackim Azji (Sok-Yong jest kandydatem do literackiego Nobla) i ich książki rozchodzą się w ogromnych nakładach, to jest w nich twórczości coś niepokojącego, co ociera się banał i dotyka kiczowatego wymiaru naszej rzeczywistości. Są raczej znakomitymi scenariuszami do filmów typu hollywoodzkiego, z chwytającą za serce fabułą i wyciskającym łzy zakończeniem, aniżeli ambitnym przedsięwzięciem literackim.
Autorzy paradoksalnie opowiadają nam w tych trzech powieściach zadziwiająco słodkie i nieomalże urocze bajki o ludziach wyrzuconych na śmietnik, poza nawias społeczny czy po prostu funkcjonujących inaczej niż ogół i wprawdzie ocieramy się tam o dramat porzucenia i odrzucenia, ale w wersji lukrowanej. To właśnie ten lukier jest problemem przedziwnej sprzeczności, jaką niosą ze w sobie teksty Sok-Yonga, Keigo Higashino czy Yoko Ogawy. Gdyby je traktować jak baśń czy bajkę, to wszystko jest na swoim miejscu. Jeśli jednak będziemy je czytać bez tego gatunkowego przyporządkowania, to nie da się ich obronić przed zarzutem ciekawego, ale jednak banału, ponieważ historie ich bohaterów balansują na granicy kiczu. Co to znaczy? Są przewidywalne, operują schematami, które zawsze budzą litość i współczucie (biedne dzieci). Używają metafory innego, równoległego świata tęsknot, który jest tak sensowny jak słodki widoczek z jeleniem na rykowisku w bajkowych kolorach.
Czy to dobrze czy źle? Nie bardzo wiadomo, biorąc pod uwagę ich niezwykłą popularność.
Zbyszek Kruczalak