Okazało się, że pozostawienie sanek na zewnątrz w połowie stycznia może przynieść poważne konsekwencje. Zwłaszcza gdy nie ma śniegu. W miniony weekend wraz z moim dwuletnim synem wybraliśmy się na obchód działki za domem. Obchód to wielkie słowo, wystarczyło kilka minut. Nawet by dokładnie przyjrzeć się krokusom i narcyzom zmylonym porami roku, które w czasie kilku cieplejszych dni zdążyły pokazać zielone listki. Poza tym nie było co oglądać. Na jakiekolwiek prace porządkowe za wcześnie, drzewa wciąż uśpione, żadnych owadów, tylko kilka wiewiórek skakało w okolicy. Nawet towarzyszący nam w spacerze kot wydawał się znudzony.
Zawróciliśmy w stronę domu i wtedy młody ujrzał oparte o ścianę niebieskie sanki. Stały tam od grudnia, gdy ostatni raz widzieliśmy śnieg. Wiedziałem, co sie święci, więc bez zastanowienia wskazałem na niebo:
- Patrz, samolot!
Spojrzał w górę, ale gęste chmury skutecznie zasłaniały wszelkie obiekty latające. Zresztą nic akurat nie leciało.
- Popatrz! Wiewiórka!
Wiewiórki w tym momencie nie interesowały go. W głowie dwulatka krystalizował się plan związany z niebieskimi sankami.
- Chodź, zapalimy ognisko! – krzyknąłem z rozpaczą i nawet zrobiłem w tamtym kierunku kilka kroków.
Ognisko zwykle działa, ale dziś wydało się mniej interesujące. Podbiegł do sanek, położył je na ziemi, wsiadł do środka i wymownie wskazał na sznurek.
- Tata, jechać!
Nie było wyjścia. Złapałem za sznurek i pociągnąłem. Nie było łatwo. Prawdopodobnie dlatego, że szerokie płozy zaprojektowane są do kontaktu ze śniegiem, którego nie było.
- Tata, szybko!
Szybko… ugh… no dobra. Pociągnąłem mocniej, ruszyliśmy z miejsca, choć pochylenie mojego ciała w każdej chwili groziło upadkiem. Miałem cichą nadzieję, że wystarczy kilka metrów. A skąd! Ze względu na ukształtowanie terenu i występowanie różnych roślin w ogrodzie nasza trasa miała kształt bardzo nieregularny. Najpierw koło, właściwie owal wokół magnolii na środku trawnika, potem slalom pomiędzy wystającymi z ziemi mocowaniami parasoli, następnie ostry zakręt pozwalający na pozostanie na trawie i uniknięcie kontaktu z kamieniami.
Trawa to nie śnieg, więc szło początkowo opornie. Jednak po jakimś czasie nabrałem wprawy i wypracowałem odpowiednią technikę. Nawet sam przyspieszyłem. To był błąd. Po kolejnych kilku minutach organizm zaczął się buntować. Najpierw posłuszeństwa odmówiły mięśnie nóg, rąk, potem płuca. Gdy poczułem zimny pot na plecach doszedłem do wniosku, że koń sie zmęczył i musi zrobić sobie przerwę. Najlepiej w domu, w cieple, z kubkiem herbaty w dłoni. Każdy kto próbował przerwać rozbawionemu dwulatkowi zabawę wie, że zadanie jest trudne. Zaczyna się od zranionej miny, kończy złością. Trzeba posłużyć się fortelem. Problem w tym, że samoloty i wiewiórki tego dnia nie działały, a jakakolwiek zabawa w środku nie mogła równać się jeździe na sankach po trawie wokół drzewa.
Niestety, zanim zdążyłem coś wymyśleć, młody przejął inicjatywę.
- Tata, ogień!
Gdybym ewentualnie próbował opatrznie zrozumieć polecenie, to wskazujący palec nie pozostawiał wątpliwości. Nie było wyjścia, z trudem, ale rozpaliłem ognisko. Nieduże, małe wręcz, symboliczne. Pojawił się niewielki płomień i gęsty dym. Ja się skrzywiłem, mały roześmiał, a kot ukrył pod kurtką. Kucnęliśmy przy cembrowinie ogniska na kilka minut, po czym nagle, pod wpływem jakiejś myśli, młody zerwał się i pomaszerował do domu. Odstawiłem sanki, zagasiłem to, co się próbowało palić i kiedy wszedłem za nim już bawił się samochodzikami na podłodze. Na pamiątkę tego popołudnia pozostało kilka zdjęć zrobionych z wnętrza ciepłego domu, przez szybę. Gdyby ktoś potrzebował ilustracji obrazującej globalne ocieplenie to lepszych nie znajdzie. Ojciec i syn na sankach w połowie stycznia, biegający po zielonej trawie, w czapkach, kurtkach i z kotem. Szkoda, że krokusy jeszcze nie zakwitły. Uśmiechnąłem się do swoich myśli i w tym momencie przypomniałem sobie kilka żartów na temat globalnego cieplenia. Na przykład ten o obniżeniu średnich temperatur w USA. Wbrew pozorom jest to łatwe, podobno już lata temu ktoś w Waszyngtonie opracował odpowiedni plan. Jest jednak bardzo drastyczny, dotknie wszystkich mieszkańców i pozostawiono go jako ostatnią deskę ratunku, gdy zawiodą wszystkie inne sposoby. A ten w swej prostocie jest genialny. Wystarczy zmienić używaną tu skalę pomiaru i przejść na stopnie Celsjusza. Eeeee…takie sobie.
Postanowiłem zobaczyć, jak inni radzą sobie z brakiem śniegu. Wstukałem odpowiednie pytanie do przeglądarki internetowej i rozpocząłem lekturę. Pierwszy przeczytany wpis dotyczył rodzinnej wycieczki do Michigan. Nie znam ani tej rodziny, ani opisywanego ośrodka narciarskiego. Ale miałem wrażenie, iż wyjazd sie udał. Zamiast zdjęć ze stoku strona wypełniona była fotkami z krytego basenu i całkiem przyzwoitego baru. Wyglądali na zadowolonych. Na innej stronie ktoś narzekał, że na nic przygotowania do zimy, bo zmarnuje się zgromadzona w garażu sól do posypywania chodników. W innym miejscu na sprzedaż wystawione były nowiutkie narty z butami. Nie znam się, ale wyglądały kosmicznie i drogo. Tylko raz widziały śnieg. Ze względu na jego brak i zmianę hobby właściciela do nabycia za 20 centów z każdego wydanego na nie dolara. Jedna piąta ceny. Nieźle.
W pewnym momencie zobaczyłem zdjęcie jakiegoś faceta, który po zielonym trawniku ciągnął różowe sanki. Wokół niego i kilkuletniej dziewczynki biegał i szczekał pies. Spojrzałem na podpis: Joey with our daughter on Sunday morning. Great Falls, Montana. December 2016.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.