Tajemny towarzysz (2018), Tajemny wspólnik (1912?), albo Ukryty sojusznik (1924) - w oryginale: The Secret Sharer (1909)
„Tak na morzu, jak i na lądzie mój punkt widzenia jest angielski; ale z tego nie należy wyprowadzać, że stałem się Anglikiem. Tak nie jest. W moim razie homo duplex ma więcej niż jedno znaczenie” (J. Conrad, z listów do K. Waliszewskiego)
Różne wersje tłumaczenia stosunkowo prostego , tylko dwuwyrazowego, tytułu opowiadania Josepha Conrada są o tyle warte przejrzenia, iż pokazują trudną do uchwycenia nieostrość, a nade wszystko niedookreśloność tego rzeczownika w kontekście tego, co przydarza się na statku pierwszemu kapitanowi, a przydarza się sytuacja wytrącająca go z równowagi w postrzeganiu rozedrganej rzeczywistości człowieka, który ma dowodzić statkiem i jego załogą, ale brakuje mu pewności nie tylko w relacjach z innymi, ale przede wszystkim z samym sobą.
„Sekretny współtowarzysz” – bo to jest chyba literalne tłumaczenie tytułu opowiadania, to tekst o podwójności w swoistym odwróceniu. Coś, co można by sobie wyobrazić jako odbicie w nieostrym lustrze, które trawione upływem czasu, daje sfatygowaną kopię tego, co przed nim.
Niby mamy do czynienia z dwiema, kompletnie innymi postaciami, ale wyraźne, wielokrotne sugestie kapitana i to kierowane wprost, bez jakiegokolwiek owijania w bawełnę, niejako skazują nas na szukanie owej tajemnicy braterstwa czy bliźniactwa pomiędzy tymi, zupełnie przypadkowo zetkniętymi ze sobą, mężczyznami, którzy zresztą mają identyczne wątpliwości i wahania w pełnieniu swych identycznych funkcji pierwszego kapitana statku.
Otóż owe sugestie eksplikowane w tekście wielokrotnie, nie bardzo mają swe umotywowanie w samym tekście opowiadania. Są raczej osobistymi impresjami bohaterów, którzy być może wiedzą, dlaczego to mówią, ale czytelnik pozostaje bezradny w doszukiwaniu się sensu owego mglistego przekonania o braterstwie dusz.
Przyjrzyjmy się paru cytatom na owo niedookreślone przeświadczenie:
„Przemawiał do mnie, jakby nasze życiowe doświadczenie było identyczne jak nasze ubrania. A ja dobrze znałem zaraźliwe niebezpieczeństwo, jakie niesie tego rodzaju postać tam, gdzie nie istnieją środki przymusu prawnego” (s. 202).
„A wtedy mogłem w końcu z czystym sumieniem zamknąć drzwi do gabinetu i przeprowadzić sobowtóra z powrotem do tylnej wnęki” (s. 211).
„Nie byłbym w stanie, tak myślę, przeciwstawić mu bezpośredniego kłamstwa, także z powodów psychologicznych (nie moralnych!). Gdyby on wiedział, jak bardzo obawiam się, że podda próbie moje poczucie utożsamienia z tamtym!” (s. 216).
„Poszedłem dalej, rozedrgany wewnętrznie. Tak byłem zjednoczony ze swoim sobowtórem, że nawet mu o tym nie wspomniałem w trakcie urywanych, pełnych obaw szeptów, któreśmy wymieniali” (s. 221).
„Miałem to, czego mi było potrzeba – zbawczy znak dla oczu. Ale teraz właściwie nie myślałem już o drugim sobie, który opuścił statek, by na zawsze ukryć się przed wszystkimi życzliwymi twarzami, by zostać uciekinierem, włóczęgą, bez piętna przekleństwa na spokojnym czole, wstrzymawszy karzącą rękę...Zbyt dumny, by się tłumaczyć” (s. 233).
Całość opowiadania jest w istocie podporządkowana tej niejasnej relacji wzajemności, której nie daje się zracjonalizować ani koncepcją spotkania, ani fenomenem dialogu, ponieważ skonstruowana jest tak, by ta tożsamość podwójności pozostała zagadką. Bardzo, pozornie, nieskomplikowana historia tego opowiadania Josepha Conrada skupia się na jednym, fundamentalnym i zupełnie przypadkowym i dziwnym, aczkolwiek nie niemożliwym, wydarzeniu. Jakim?
Otóż pierwszy kapitan, niepewny swej roli, po raz pierwszy na statku i po raz pierwszy z załogą tegoż, w sytuacji kompletnie niespodziewanej, nie mogąc wyciągnąć bocznej drabinki linowej zza burty, zdaje sobie sprawę, że trzyma ją ktoś u dołu:
„Stłumiłem krzyk, a przede mną wyłoniły się stopy, para nóg, szerokie sine plecy, aż po kark zanurzone w zielonkawej, trupiej poświacie. Jedna zalewana wodą ręka zaciskała się na najniższym szczeblu drabinki. Całe ciało, ale bez głowy. Pozbawiony głowy trup! Cygaro wypadło mi z rozdziawionych ust i zatonęło z cichym pluskiem i krótkim sykiem, doskonale słyszalnym w absolutnym bezruchu wszystkiego pod niebiosami. Na ten dźwięk, uniósł ku mnie twarz, jak rozmyty blady owal w cieniu burty. Ale nawet wówczas z trudem rozróżniałem tam w dole kształt jego ciemnowłosej głowy. To jednak wystarczyło, by minęło owo straszliwe, mrożące odczucie, które przed chwilą ścisnęło mi pierś” (s. 199).
Kim był ów „pływak”? Znamy o dziwo jego nazwisko, w przeciwieństwie do głównego bohatera, który pozostaje cały czas opowiadania kompletnie anonimowy. Człowiek ów nazywa się Leggatt, jest dwudziestopięcioletnim, dobrze zbudowanym młodzieńcem, pierwszym kapitanem na statku węglowym Sephora, płynącym z ładunkiem z Liverpoolu.
Nie bardzo wiemy, a w zasadzie zupełnie nie mamy pojęcia, dlaczego ten młody człowiek, co dopiero wyłowiony z morza, zostaje natychmiast ukryty w kabinie pierwszego oficera? Dlaczego obydwaj od samego początku spotkania mówią wyłącznie, zniżonym do maksimum, szeptem?
Całe to zdarzenie okrywa dziwna atmosfera tajemniczości, bezpodstawnego zaufania, swoistego braterstwa, nieomotywanego niczym przekonania czy raczej podświadomego przeświadczenia o wzajemnej tożsamości i wielokrotnym określaniu Leggatta swoim sobowtórem. Dlaczego? Czy w poczuciu wspólności w braku umiejętności zawodowych? Czy poprzez frustrujące relacje z załogą, które były wspólne ich doświadczeniu? Czy przez uwikłanie Leggatta w morderstwo? Dlaczego główny bohater z góry wie, że zostało popełnione w afekcie i nie było naznaczone intencjami zemsty czy okrucieństwa? Dlaczego wierzy swojemu alter ego, gdy ten pyta:
„Czy ja jestem mordercą? Wyglądam na mordercę? Na Jowisza! Gdyby tak było, to stary by nie wchodził z ufnością do mojej kajuty. Przecież mógłbym cisnąć nim o ścianę i z miejsca wyskoczyć – było ciemno” (s. 206).
Czy to rzeczywiście wystarczający argument? Na Jowisza? Nawet jeśli tak, to wydaje się on mało przekonujący. Skąd zatem ta bezwarunkowa akceptacja człowieka, który jest poszukiwanym przestępcą? Skąd ta bezdyskusyjna chęć udzielenia mu pomocy i schronienia? Skąd to, w żaden sposób nieracjonalne, przekonanie o pojawieniu się sobowtóra? (oczywiście poza identycznymi pidżamami, które mieli na sobie).
Wszystko, jak to u Conrada, dzieje się w niedopowiedzeniach i niedookreśleniach. Atmosfera zagrożenia, strachu przed dekonspiracją, wspólność ubioru, specyfika przestrzeni, w której rozgrywa się całość sytuacji jest podporządkowana temu przedziwnemu przekonaniu, czy raczej przeczuciu braterstwa dusz, które bierze się znikąd i funkcjonuje w przestrzeni niejasności. Rozmawiają szeptem, dotykając się nieomalże twarzami, gdy Leggatt opowiada w szczegółach historię swego dowodzenia na Sephorze. Główny bohater skupia się przede wszystkim na utrzymaniu pobytu nielegalnego pasażera na statku w zupełnej tajemnicy.
O co w tym wszystkim chodzi? Niewytłumaczalne zbratanie dusz? Dlaczego i po co?
Leggatt zabił, dusząc bezprzytomnie, w totalnym zamroczeniu nienawiścią, innego marynarza w szaleństwie gigantycznego sztormu, który odebrał mu jakiekolwiek racjonalne myślenie. Musiał uciekać, by nie zostać oddany wymiarowi sprawiedliwości, a był synem pastora i decyzja sędziego i ławy przysięgłych byłaby oczywista. Był doskonałym pływakiem, dlatego udało mu się dopłynąć do innego statku.
Główny bohater i sprawca tegoż mgliście niejasnego zamieszania w niespodziewanym spotkaniu dwu kapitanów, pozwala uciec Leggattowi. Wydaje ocierające się o szaleństwo rozkazy, by statek maksymalnie zbliżył się do lądu po to, by dać swemu sobowtórowi możliwość w miarę bezpiecznej ucieczki ze statku i to w taki sposób, by była ona niezauważalna dla załogi.
Co ciekawe, Zdzisław Najder pisze o podobnie ryzykownych decyzjach samego Conrada w czasie jego podróży:
„Nerwowy i cierpiący nieraz na brak pewności siebie Korzeniowski postanowił wypróbować podczas tej podróży swoje umiejętności i odwagę dowódcy. On, który dwukrotnie przepadał na egzaminie z nawigacji, zaproponował właścicielom statku odbycie rejsu nie zwykłą trasą południowo-zachodnią, ale przez uznaną za niebezpieczną Cieśninę Torresa, oddzielającą kontynent Australii od Nowej Gwinei. Była to trasa dłuższa, ale potencjalnie szybsza i armatorzy wyrazili na nią zgodę. Próba powiodła się, chociaż rejs nie był szybki: 6 900 mil morskich w 54 dni. Dziś trasa przez Cieśninę Torresa jest zalecana dla żaglowców w miesiącach od marca do września jako w istocie bezpieczniejsza niż tradycyjna droga wzdłuż południowego brzegu Australii. W noweli Tajemny wspólnik opisał Conrad ryzykowny manewr żaglowca, nakazany przez kapitana-nowicjusza, który w ten sposób uzyskuje poczucie panowania nad statkiem; rejs przez Cieśninę Torresa był dla Korzeniowskiego podobnym sprawdzianem własnych sił – ale dłuższym, a przez to zapewne i nie tak jednoznacznie decydującym (s. 98 – w: Zdzisław Najder Życie Conrada-Korzeniowskiego).
Ciągle jednakowoż podstawowe pytanie, które ten tekst prowokuje, pozostaje bez odpowiedzi: dlaczego główny bohater uznaje kompletnie obcego mu człowieka za swego sobowtóra?
Zobaczmy jak ten fenomen komentuje Maria Dąbrowska.
Kontynuacja za tydzień.
Wszystkie cytaty, jeśli nie zaznaczono inaczej, za:
Opowiadania, J. Conrad, przeł. M. Heydel, wyd. Czarne, 2018, s. 383.
Joseph Conrad do Kazimierza Waliszewskiego, 5 grudnia 1903 roku. W: Polskie zaplecze Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Dokumenty rodzinne, listy wspomnienia. T. 2. Red. Z. Najder, J. Skolik. Lublin 2006, s.75–76.
Zbyszek Kruczalak
www.domksiazki.com