Più conosco gli uomini, più amo le bestie (1)
To przewrotne, i w istocie zatrważające, włoskie przysłowie, doskonale sytuuje tematycznie dwa zbiory opowiadań, które ostatnio pojawiły się w przekładzie z włoskiego na polski. Obydwa teksty wydano w Polsce po raz pierwszy, co jest faktem o tyle niezwykłym, że obydwaj autorzy - Tommaso Landolfi („Morze Karaluchów) i Giorgio Manganelli (Sto krótkich powieści rzek) – są od dawna dobrze znani w świecie, w którym się czyta.
O „Morzu Karaluchów” można pisać w nieskończoność, gdyż pełna paradoksów proza Landolfiego zachwyca szaleńczymi pomysłami z pogranicza snu i jawy, groteski i absurdu. Znajdziemy w tym zbiorze to wszystko, co tworzy europejskość literackiego doświadczenia, począwszy od mroczności, jakie pozostawił nam Kafka, a skończywszy na gogolowskim postrzeganiu sensu w ludzkim funkcjonowaniu.
Gandolfiego wyobraźnia jest zawsze jakoś ukontekstowiona i zawsze odnosi się do czegoś, co znamy, albo powinniśmy znać. To jest zawsze jakieś igranie z czymś, albo raczej wariacje na jakiś temat. Przypomnijmy niesamowitą scenę erotycznego pojedynku z tytułowego opowiadania, pojedynku zdobywania Lukrecji, której mleko tryska nieustannie z piersi, tworząc mleczne fontanny. Już samo imię - Lukrecja (żona króla Tarkwiniusza, zgwałcona przez królewskiego syna, popełniła samobójstwo, a wszystko to stało się przyczyną buntu i zmiany ustroju politycznego Rzymu) - ma ogromne zaplecze w sztuce Europy. Legenda znalazła bowiem odbicie w literaturze (H. Sachs, W. Szekspir), muzyce (G.F. Haendel) i malarstwie (S. Botticelli, Tycjan, Tintoretto, P. Veronese, A. Dürer, L. Cranach, P.P. Rubens i Rembrandt).
Bunt na Morzu Karaluchów, mimo że nie prowadzi do zmiany ustroju na statku (jakkolwiek można mieć co do tego wątpliwości), jest także powiązany z innym mitem - mowa oczywiście o Lukrecji Borgii - erotycznie nienasyconej, perwersyjnie rozbuchanej kochanki i księżniczki. Pojedynek robaka i kapitana daje zwycięstwo robakowi w erotycznych zmaganiach o palmę pierwszeństwa w walce o przychylność Lukrecji.
Landolfi postrzega człowieka jako „bycie” absurdalne, co nie znaczy, że pozbawione sensu. Wielka metafora wędrówki Odyseusza przetransponowana w żeglowanie po Morzu Karaluchów daje pewną szansę na dotarcie do Itaki.
Jeszcze bardziej wyrafinowany i jeszcze bardziej „zmanierowany” jest zbiór opowiadań „Sto krótkich powieści rzek” Giorgio Manganellego. Ten tytułowy oksymoron perfekcyjnie nakreśla horyzont tego, co stanowi o wyjątkowości pisarstwa Manganellego:
„Już samo mówienie jest konstruowaniem nowych, sztucznych światów i dlatego literatura nie może być prawdą. La literatura come menzogna (1967, Literatura jako kłamstwo) – to tytuł pierwszego zbioru esejów Manganellego, a zarazem lapidarne wyznanie jego literackiego credo. […]
W książce pojawiają się typowe dla Manganellego symbole-kategorie: nieobecność, zawieszenie w próżni na peryferiach niedoścignionego czy nieistniejącego, samotność, rozstanie, kręta droga ku śmierci”. (z posłowia, s.206)
Autor jest tworem wyjątkowo aspołecznym, a jego opowiadania tę aspołeczność afirmują do stanu specyficznej tylko dla niego gloryfikacji:
„Dla Manganellego literatura jako taka jest w istocie swej aspołeczna. Aspołeczny jest sam proces czytania, który odrywa człowieka od życia i każe mu się zagłębiać w fikcji struktur i znaków. Literatura jest dla niego tylko językiem, sztuczną konstrukcją stanowiącą alternatywę dla rzeczywistości, mechaniczną zabawką, która tym lepiej służy swojemu celowi, im doskonalszy ma mechanizm. (tamże, s. 206/206)
Bohater „Krótkich opowieści rzek” jest istota niepokojącą. Z jednej strony doskonale pedantyczną i nieomalże perfekcyjną, z drugiej jednakowoż jest w niej coś bezwzględnego, pozbawionego uczuć.
Doskonale tę mroczną dychotomię pokazuje jedno ze stu powieści rzek zamieszczone w zbiorze pod numerem szesnaście:
„Pan w lnianym garniturze, w mokasynach i krótkich skarpetkach, patrzy na zegarek; brakuje dwie minuty do ósmej.
Jest w domu, siedzi lekko skrępowany na brzeżku prostego i twardego krzesła. Jest sam. Za dwie minuty - teraz już nie więcej jak dziewięćdziesiąt sekund - będzie musiał zacząć.
Wstał trochę wcześniej, aby być naprawdę gotowym. Umył się starannie, uważnie oddał mocz, cierpliwie się wypróżnił, dokładnie ogolił.
Włożył nową, nieużywaną bieliznę, a ten garnitur został uszyty przeszło rok temu na dzisiejszy poranek.
Przez cały rok nie mógł się odważyć; niejednokrotnie wstawał bardzo wcześnie - zresztą jest rannym ptaszkiem - lecz w momencie, gdy zakończywszy wszystkie przygotowania, zajmował miejsce na krześle, brakowało mu odwagi.
Ale teraz zacznie: brakuje pięćdziesiąt sekund do ósmej. Właściwie nie musi zaczynać absolutnie nic. Z pewnego punktu widzenia musi zacząć absolutnie wszystko. Tak czy inaczej, nie musi nic „robić”. Musi po prostu wytrwać od godziny ósmej do godziny dziewiątej. Nic więcej: przeżyć jedną godzinę, okres, który przeżywał niezliczoną ilość razy, ale musi go przeżyć tylko jako czas, nic więcej, absolutnie.
Jest już nieco ponad minutę po ósmej. On jest spokojny, ale czuje jakby jego ciało ogarniało lekkie drżenie. W siódmej minucie serce zaczyna powoli przyspieszać. W dziesiątej gardło się zaciska, a serce pulsuje na pograniczu paniki. W piętnastej minucie, w jednej prawie chwili całe ciało oblewa się potem; trzy minuty później ślina zasycha w ustach; wargi bieleją.
W dwudziestej pierwszej minucie zaczyna szczękać zębami, jakby się śmiał, a oczy rozszerzają się i przestaje mrugać.
Czuje, że zwieracz się otwiera, a wszystkie włoski na ciele stają się ostre nieruchome, zlodowaciałe.
Nagle serce zwalnia, wzrok zachodzi mgłą. W dwudziestej piątej gwałtowne drgawki wstrząsają nim całym przez dwadzieścia sekund; gdy ustają, przepona zaczyna się poruszać, a potem okręca mu serce.
Płyną łzy, chociaż nie płacze. Ogłusza go jakiś donośny dźwięk.
Pan w lnianym garniturze chciałby coś wyjaśnić, ale dwudziesta ósma minuta uderza go w skroń, a on spada z krzesła i uderzając bezdźwięcznie o podłogę, rozsypuje się w drobny mak. (s.35,36)
Pan w lnianym garniturze nie tylko „dekonstruuje” siebie, jego historia jest unaocznieniem absurdu ludzkich działań, postanowień, planów i decyzji – jest ucieczką z samotności skończoności w tę nieskończoną. On nie tylko jest przerażony, on jest przepełniony trwogą przed nieznanym.
W wydanej niedawno „Księdze ludzkich uczuć” (Tiffany Watt Smith) może znaleźć doskonała definicję, tego o czym pisze w opowiadaniu szesnastym Manganelli:
„Powinniśmy zatem pamiętać że samotności odczuwamy nie tylko w sytuacji, kiedy zagubimy się w bezkresie świata, ale również kiedy przytłaczają nas jego oczekiwania i pragnienia”.(s.238)
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak