***
„Sztuka w tym, żeby i sobie i drugim przysporzyć jak najwięcej tych lepszych przekonań, względnie z tych gorszych porobić lepsze – ponaprawiać ludzkie przekonania. Metodę tylko potrzeba znać. Sposób tylko potrzeba mieć.”
***
Profesor Władysław Witwicki, tłumacz „Uczty” i wielu innych dialogów pisze we wstępie do tekstów Platona:
„W każdym razie: dla mnie istnieje to, a dla ciebie co innego; człowiek ty i człowiek ja. Obaj jesteśmy miarą, normą wszystkich rzeczy, o ile istnieją lub nie. To, co się mnie widzi, że jest, to też naprawdę jest – dla mnie; a co się tobie widzi, to jest też naprawdę – dla ciebie. Przecież nic nie istnieje samo dla siebie – wszystko jest czyimś widziadłem czy też czyimś pomysłem, jest „komuś”, jest w czyjejś głowie czy też w czyichś oczach. [...] Nie to jest lepsze, a tamto gorsze, ale oba równie prawdziwe; tylko to dla mnie, a tamto dla ciebie prawdziwe. […] Nic nie istnieje naprawdę.”
Ten niesamowity fragment opisujący dzieło Protagorasa z Abdery i Gorgiasza prowadzi do niezwykle współcześnie brzmiącej, aczkolwiek antycznej przecież, konkluzji:
„Sztuka w tym, żeby i sobie i drugim przysporzyć jak najwięcej tych lepszych przekonań, względnie z tych gorszych porobić lepsze – ponaprawiać ludzkie przekonania. Metodę tylko potrzeba znać. Sposób tylko potrzeba mieć.”
Jak pisałem w ubiegłym tygodniu: łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Nawet jeśli już się zdobędziemy na ten potworny i wycieńczający wysiłek i podejmiemy trud „ponaprawiania ludzkich przekonań”, to przecież w pewnym momencie staniemy przez fundamentalnym pytaniem: JAK to zrobić, „jaką metodę trzeba znać”?
We wrześniowym „Piśmie – Magazynie Opinii” możemy znaleźć jeden z najbardziej poruszających tekstów Józefa Korzeniowskiego Conrada pod tytułem „Laguna” – bardzo mroczny, tajemniczy i zmysłowy. To krótkie opowiadanie wyrzuca nas w inną rzeczywistość, katapultuje w przestrzenie zamieszkałe przez te wszystkie uczucia, doznania, instynkty, pragnienia, zauroczenia i niespełnienia, które definiują miłość. Conrad obezwładnia nas w tej historii, magicznej i mistycznej zarazem, czymś całkiem oczywistym i powszechnym, łączy w niej bowiem miłość ze śmiercią. Ta banalność nadzwyczajnego, oczywistość nieoczywistego każe czytelnikowi zadać sobie to podstawowe pytanie, postawione przy innej okazji przez profesora Witwickiego:
„Sztuka w tym, żeby i sobie i drugim przysporzyć jak najwięcej tych lepszych przekonań, względnie z tych gorszych porobić lepsze – ponaprawiać ludzkie przekonania. Metodę tylko potrzeba znać. Sposób tylko potrzeba mieć.”
Arsat, bohater opowieści, czuwa nad umierającą kobietą, która okazuje się jego jedyną, wymarzoną i najważniejszą miłością, dla której poświęcił życie własnego brata. Zupełnie niebywałe stężenie napięcia, emocji i pożądań. Cała cudowność i potworność opowieści Arsata mieści się gdzieś pomiędzy rzeczywistością, a baśnią. Jak pisze profesor Wytwicki w cytowanym już fragmencie:
„Przecież nic nie istnieje samo dla siebie – wszystko jest czyimś widziadłem czy też czyimś pomysłem, jest „komuś”, jest w czyjejś głowie czy też w czyichś oczach. [...] Nie to jest lepsze, a tamto gorsze, ale oba równie prawdziwe; tylko to dla mnie, a tamto dla ciebie prawdziwe. […] Nic nie istnieje naprawdę.”
Historia, jaką snuje Arsat, ma wszelkie cechy jednej z baśni opowiadanych przez tysiąc i jedną noc. Dramat bezkresnego uczucia, przytaczany w szałasie zbudowanym gdzieś w ostępach dzikiej dżungli, pozwala czytelnikowi na dotknięcie niemożliwego do nazwania, na dotknięcie nieistniejącego, a przecież zaistniałego. Miłość, porwanie, ucieczka, pościg, fatalne zauroczenie – wszystko to składa się na opowieść z teatru antycznych Greków, gdzie niepojęte fatum prześladuje poczynania każdego człowieka, który czy tego chce, czy nie jest jedynie igraszką w starcie różnych mocy – nie tylko tych dobrych i tych złych, ale tych wydawałoby się „koniecznych” do istnienia, a przecież ulotnych w swej istocie, nieistniejących naprawdę. Ułuda rzeczywistości, często koszmarna i przerażająca jest u Conrada porażająca w swej, nieomalże dotykalnej, fizykalności. Żeby tego doświadczyć trzeba pogrążyć się w nurcie rzeki, nad którą stoi szałas Arsata i pozwolić jej na uniesienia zgodne z jej nurtem:
„Biały usiadł. Arsat podniósł się i stanął – niewyraźna, cicha postać ponad zamierającym żarem ogniska. Nad lagunę wypełzła mgła, posuwista i niska, z wolna zagarniając błyszczące obrazy gwiazd. Teraz wielka połać białego tumanu pokryła ląd: nadpływał w ciemności, zimny i szary, falował w bezgłośnych wirach wokół pni drzew, wokół pomostu z domem, który teraz jakby unosił się na niespokojnej i nieuchwytnej zjawie morza. Tylko hen, daleko wierzchołki drzew odcinały się od połyskującego nieba, jak ponury i nieprzyjazny brzeg – wybrzeże zdradliwe, bezlitosne, czarne.
W głębokiej ciszy głos Arsata zawibrował donośnie.
– Miałem ją tam! Miałem ją! Aby ją zdobyć, stanąłbym przeciwko całej ludzkości. Ale miałem ją, i…
Jego słowa rozeszły się dźwiękiem po pustych przestrzeniach. Przerwał i zdawało się, że słucha, jak nikną gdzieś daleko – gdzie nie sięga ani pomoc, ani pamięć. Potem odezwał się cicho:
– Tuan, ja kochałem swojego brata.
Zadrżał w oddechu wiatru. Wysoko nad jego głową, wysoko nad cichym morzem mgły palmowe liście zakołatały żałobnie i śmiertelnie. Biały wyprostował nogi. Brodę oparł na piersi i nie podnosząc głowy, wymamrotał ze smutkiem:
– Wszyscy kochamy swoich braci.
Arsat wyrzucił z siebie gwałtownym namiętnym szeptem:
– Co mnie obchodzi, kto zginął? Ja chciałem spokoju serca.
Wydawało się, że dosłyszał jakieś poruszenie w domu, nadstawił ucha, potem bezszelestnie wszedł do środka. Biały wstał. Rwanymi podmuchami zbliżała się bryza. Gwiazdy świeciły bledszym blaskiem, jakby wycofały się w mroźną głębię nieskończonego przestworu. Po paru chłodnych podmuchach wiatru nastąpiło kilka sekund doskonałego spokoju i absolutnej ciszy. Potem zza czarnej falującej linii lasu wzbiła się w niebo kolumna złotego światła i rozlała półkolem nad wschodnim horyzontem. Wzeszło słońce. Mgła się podniosła, rozproszyła w spłachciach, zanikła w lotnych kłębach, a pozbawiona woalu laguna leżała teraz wypolerowana i czarna w ciemnych cieniach u stóp ściany drzew. Biały orzeł wzbił się nad nią ciężkim ukośnym lotem, wzleciał w blask słońca i na moment rozbłysnął oślepiająco, by pofrunąć wyżej, stać się ciemną i nieruchomą plamką, a potem zniknąć w błękicie, jakby na zawsze opuszczał ziemię. Biały, stojąc przed drzwiami ze wzrokiem utkwionym w górze, usłyszał dochodzące z chaty urywane szepty pomieszanych słów, a potem głośny jęk. Arsat, drżąc, wytoczył się nagle na zewnątrz z wyciągniętymi rękami i zamarł na parę chwil z nieruchomym wzrokiem. Potem rzekł:
– Już nie płonie”.
Cytowany fragment pochodzi z najnowszego tłumaczenia opowiadania Laguna, które było już publikowane, między innymi w tomie „Opowieści niepokojące” (wyd. 2015), a teraz w nowym tłumaczeniu Magdaleny Heydel, ukaże się w listopadzie, w zbiorze opracowanym przez wydawnictwo Czarne.
Zbyszek Kruczalak