W poprzednim tygodniu zostaliśmy porzuceni w poczuciu pewnego niepokoju, jaki został w nas zasiany przez postawione wtedy pytanie:
Co zatem rządzi ludzkim losem? Chciwość i egoizm? Trudno mieć złudzenia i udawać, że tak nie jest w świecie rządzonym przez wielkie, ponadnarodowe korporacje, których jedynym celem jest kreowanie ciągle rosnącego zysku.
„Człowiek odczuwa wstręt do trudu i cierpienia. Tymczasem natura skazuje go na cierpienie z powodu niedostatku, jeśli nie podejmie trudu pracy. Pozostaje mu zatem jedynie wybór pomiędzy tymi dwiema nieprzyjemnymi rzeczami. Co zrobić, żeby ich obu uniknąć? Jest tylko jeden sposób, i nie będzie innego: korzystać z pracy bliźnich”(za: Łukasz Chojnacki).
Jak to się robi i jakie to ma skutki? Pisze o tym Thomas Piketty w książce „Kapitał w XXI wieku”:
„Regulacja współczesnego globalnego kapitalizmu opartego na dziedziczeniu, reorientacja dwudziestowiecznego modelu fiskalnego i społecznego (…) nie wystarczą (…). Dwie najważniejsze XX-wieczne instytucje (…) w przyszłości muszą znów zacząć odgrywać rolę priorytetową: państwo socjalne i progresywny podatek dochodowy. Jeśli demokracja ma odzyskać kontrolę nad globalnym kapitalizmem, musi odkryć nowe instrumentarium na miarę współczesnych wyzwań. Idealnym narzędziem byłoby tu mające zasięg globalny progresywne opodatkowanie kapitału, idące w parze ze zwiększeniem przejrzystości na światowych rynkach. Dzięki takiemu opodatkowaniu moglibyśmy uniknąć niekończącej się spirali nierówności, kontrolując przy tym budzącą nasz niepokój dynamikę globalnej koncentracji kapitału”. (Piketty s. 515)
Mam wrażenie, że Piketty bliski jest w tym koncepcie modelowi społecznemu, który możemy oglądać w filmie zrealizowanym w oparciu o genialną powieść Umberto Eco „Imię róży” – mamy tam imponująco sfilmowaną scenę, w której z bogatego klasztoru, który ma wszelkie znamiona średniowiecznego zamku, wyrzuca się pomyje i wszelkie reszki wprost na tłum czekającej na to biedoty, zamieszkującej podzamcze.
Społeczeństwa współczesne, mimo posiadania nieskończonej ilości gadżetów elektronicznych, mnóstwa taniego pokarmu bazującego na modyfikowanej genetycznie kukurydzy i soi oraz powszechnego dostępu do informacji przez praktycznie nieustanne „podłączenie” do sieci, coraz bardziej przypominają średniowieczny model relacji międzyludzkich, z zamkiem w centrum i bogatymi, którzy w tym zamku rezydują oraz biedotą, która na tych mieszkających w zamku pracuje.
Jeśli prześledzimy ostatnie dane dotyczące dystrybucji bogactwa w USA to wyraźnie widać, że coraz mniejszy procent obywateli posiada coraz większą część tak zwanego produktu narodowego. Jak napisał profesor William Domhoff w artykule „Wealth, Income and Power” dokładnie 1% najbogatszych skupia w swoich rękach 34.6% bogactwa USA. Wystarczy obejrzeć dokumentalny film „Inside job”, żeby wpaść w wielodniową depresję między innymi z tego powodu.
Wprawdzie nie mamy już bajecznie bogatych książąt i potwornie biednych wieśniaków, ale mamy za to około stu osób, które są w posiadaniu połowy światowego bogactwa. Tak przynajmniej twierdzi jeden z raportów Swiss Bank.
Trudno odmówić stoikom racji, gdy mówili, że świat charakteryzuje się wieczną powtarzalnością. Nie doskonalimy się i nie wznosimy spiralnie, przechodząc na wyższe poziomy rozwoju, ale drepczemy stale w tym samym zaklętym kółku, mając jedynie złudne wrażenie postępu i zmian na lepsze.
„Koniecznie należy dostrzec spory w Stanach Zjednoczonych transfer dochodu krajowego (rzędu 15 punktów procentowych, licząc od lat 80. ubiegłego wieku) – 90% biednych utraciło dochody na rzecz 10% najbogatszych. Jeśli uważnie przyjrzymy się wzrostowi gospodarczemu Stanów Zjednoczonych (…) od 1977 do 2007 roku, to nie unikniemy konstatacji, że 10% ludzi najbogatszych zawłaszczyło jedną trzecią tegoż wzrostu.” (Piketty s. 297)
Jak pisze Zygmunt Bauman w „To nie jest dziennik”:
„Amerykanie nie podchodzą uczciwie do problemu strukturalnych przemian w gospodarce, które zapewniły najbogatszym jeszcze większe, bajeczne wprost bogactwa, obniżając równocześnie standard życia klasy średniej i całkowicie degradując ubogich. Ani demokraci, ani republikanie nie opracowali realistycznej strategii, która pozwoliłaby odwrócić ten zatrważający proces”. ( s.31)
Skorumpowane, mafijne działania polityków, prawników i pospolitych przestępców są wszechobecne. Polityka to tylko i wyłącznie bezwzględne dążenie do władzy, celem życia polityków jest utrzymanie tejże za wszelką cenę. Prawo nie ma kompletnie nic wspólnego ze sprawiedliwością, a prawnicy procesują sprawy w taki sposób, by ugrać dla siebie jak najwięcej pieniędzy. Jedyne, co się liczy w tym świecie, to bezwzględne dążenie do zysku, coraz większej władzy, kariery i potężnych wpływów. Nie ma znaczenia czy jest to senator USA, sędzia, gubernator czy burmistrz – wszyscy oni są głęboko unurzani w szambie zwanym „władzą” w trzech jej definicyjnych „gałęziach”.
Demokracja zawsze była strukturą bardzo wrażliwą i podatną na manipulacje i deformacje. Wymaga nieustannego „czuwania” poszczególnych obywateli i organizacji ich zrzeszających, by móc te odkształcenia przywracać do normy. Jak już zresztą pisałem, wszyscy w jakiś tajemniczy i pewnie podświadomy sposób, mamy zakodowane pragnienie efektywnego działania demokracji, czego idealnym wyrazem może być popularność – o dziwo! – powieści sensacyjnej. Jak się okazuje, paradoksalnie, powieść kryminalna, sensacyjna, thriller, czy jakkolwiek ją nazwiemy, stanowi panaceum na nasze lęki. Dlaczego? Ponieważ opisując stan rozchwiania rzeczywistości (morderstwa, zamachy, gwałty, terror) pozwala nam wierzyć, że jakoś, mniej lub bardziej, możemy wierzyć, że owa rzeczywistość po owych perturbacjach wróci do normy. Przestępcy, mordercy, gwałciciele i terroryści zostaną złapani, oskarżeni, potępienie i przykładnie ukarani – nawet jeśli nie w wyniku wzorcowego procesu sądowego, to poprzez działania tych, którzy nas bronią (policjanci, inspektorzy, detektywi, szpiedzy, agenci prywatnych i państwowych instytucji bezpieczeństwa publicznego). Możemy zatem mieć wrażenie, a nawet poczucie, pewnego stanu bezpieczeństwa. Możemy pokładać w owych powieściowych historiach nadzieję, że strach, a nawet przerażenie, jakie nas ogarnia w naszej codzienności jest do opanowania. Są przecież instytucje, są ludzie, na których można polegać w sytuacjach zagrożenia. Dzięki nim dobro, nawet jeśli tylko częściowo, jakoś w końcu pokonuje zło - możemy się więc mniej bać!
Pozostaje oczywiście pytanie czy rzeczywiście? A jeśli tak, to na ile? Biorąc pod uwagę ostatnią sensację wydawniczą, czyli „Ogień i furię – Biały Dom Trumpa”, można mieć co do tego znacząco zmieszane wrażenia.
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak