20 września 2018

Udostępnij znajomym:

***

„Sztuka w tym, żeby i sobie i drugim przysporzyć jak najwięcej tych lepszych przekonań, względnie z tych gorszych porobić lepsze – ponaprawiać ludzkie przekonania. Metodę tylko potrzeba znać. Sposób tylko potrzeba mieć.”

***

Mamy to szczęście, że możemy czytać miesięcznik „Książki – Magazyn do Czytania”, kwartalnik „Przekrój” w nowej, szalenie ciekawej odsłonie i mamy nadzwyczajnie ciekawe „Pismo – Magazyn Opinii”. Wydawać by się mogło, że periodyki tego typu skazane są na powolne, ale jednak, zanikanie wobec wymogów elektronicznej rzeczywistości i preferencji młodego pokolenia. Nic podobnego. Świat okazuje się o wiele bardziej skomplikowany i nieprzewidywalny. Wprawdzie gadżety elektroniczne (albo raczej e-businessy) spowodowały ogromne zawirowania na rynku prasy, związane przede wszystkim z dochodami generowanymi przez reklamy, ale jakimś cudem sytuacja na polskim rynku czasopism elitarnych jest teraz lepsza niż kiedykolwiek.  

Jest to rzecz jasna pewna generalizacja w opisie tego, z czym mamy do czynienia, gdy przeglądamy półki z magazynami, ale czy kiedykolwiek wcześniej, nawet w erze przed internetowej (czy przed komputerowej) – co przecież wcale nie jest prehistorią – mieliśmy: Pismo – Magazyn Opinii, Książki – Magazyn do Czytania, polski Vogue, Twój Styl, Werandę, Newsweek, National Geographic, Scientific American – Polska, czy dwutygodnik Forbes? Oczywiście, że nie, bo albo się jeszcze nie narodziły, albo nikomu się nawet nie śniło, że wydawać polską wersję owych periodyków. Zawsze jakkolwiek istniała znakomita i niezatapialna „Polityka”, czy „Tygodnik Powszechny”, który po transformacji jest jeszcze lepszy, niż był kiedykolwiek.

To właśnie tego typu gazety pozwoliły czytelnikom kształtować swe opinie w oparciu o wiarygodne dziennikarstwo, na którym można polegać. Potrzeba autorytetu jest przecież niezwykle istotna w owym procesie wyrabiania sobie zdania na jakiś, interesujący nas w danej chwili, temat. Rozpoznany wydawca, który zdobył nasze zaufanie, dziennikarze, do których przyzwyczailiśmy się przez lata, sprawdzone i potwierdzone informacje, tematy, które ukazywane są wieloaspektowo i nieprezentowane jednostronnie – to daje nam poczucie „bezpieczeństwa” i upewnia, że nie mamy do czynienia z tak zwanym „fake newsem” i domorosłym dziennikarstwem. Wspomniana potrzeba autorytetu okazuje się nawet istotniejsza teraz, niż kiedykolwiek wcześniej. W totalnym zalewie komunikatów, które dopadają nas zewsząd, nie mamy wiele czasu na dokonywanie rozpoznania terenu, potwierdzania wiarygodności czy profesjonalności widzianej, czytanej czy zasłyszanej informacji. Musimy na czymś polegać, mieć coś, na czym możemy się oprzeć, bez obawy, że się drastycznie potkniemy i trzeba będzie chować głowę w piasek w poczuciu wstydu z kompromitacji powtarzania czy powoływania się na głupoty. Wprawdzie niektórym to nie przeszkadza i poczucie wstydu jest im obce, bo przecież wersja elektronicznego porozumiewania sprowadza się ostatnimi czasy do wypowiedzeń paru wyrazowych, albo ideogramowych (skompilowanych z paru emotikonów). Nie trzeba w tym celu znać ani ortografii, ani gramatyki jakiegokolwiek języka. Jest to sytuacja o tyle bez precedensu, że ten typ wypowiedzi uprawiają nie tylko ludzie niewykształceni, albo wykształceni słabo, ale również wielcy tego świata. Mamy więc do czynienia z zachwianiem istoty kategorii, którą rozpoznajemy jako „autorytet”, co doskonale wpisuje się w dyskurs, który szczegółowo opisał i zdefiniował Zygmunt Bauman w swej bestsellerowe książce zatytułowanej „Płynna rzeczywistość”. Współczesna realność odchodzi od elitarności i ekskluzywności, na rzecz kultury popularnej i nie byłoby w tym żadnej tragedii, gdyby nie fakt, że owa nowa sytuacja nie stawia przed czytelnikiem (czy szerzej odbiorcą) informacji w istocie żadnych wymagań i nie wymaga nawet elementarnych umiejętności poruszania się w tekście. Praktycznie nie trzeba nawet umieć pisać i czytać, że by się czegoś dowiedzieć. Pisał o tym nie tylko profesor Bauman we wspomnianej publikacji, ale grubo wcześniej, bo już z początkiem XX wieku, przewidział taką kolej rzeczy w rozwoju społeczeństw Ortega Y Gasset. Fantastyczna łatwość w dostępie do informacji, jaką przyniosła ze sobą kultura cyfryzacji, nie przekłada się nijak na powszechną „lepszość” naszych osiągnięć, wiedzy czy umiejętności. Nie jesteśmy mądrzejsi (tak przynajmniej pokazują testy uczniów chicagowskich szkół publicznych), szlachetniejsi (nie pomagamy bezdomnym Polakom w Chicago, mimo że ich liczba dramatycznie rośnie), ani bardziej tolerancyjni (nie możemy przecież przeżyć, że część naszych podatków idzie na cele socjalne, mimo że nie szkoda nam tych pieniędzy, gdy są wykorzystywane przez konsorcja zbrojeniowe).

Co ciekawe, z niesamowitych oczekiwań jakie mieliśmy wobec internetu (powszechna dostępność do wiedzy, łączenie ludzi różnych kultur i narodów i milion innych wspaniałych wyzwań) powoli przeistacza się on w to, co Jose Ortega y Gasset nazwałby pewnie, gdyby żył, narzędziem w rękach „masy”. Znakomicie interpretuje ten fenomen Jacek Żakowski w artykule zamieszczonym swego czasu w Polityce pod tytułem „Bunt mas”, w którym czytamy:

/„Masa, która poczuła się bezpiecznie, nabiera przekonania, że umie świat ogarnąć. Kiedy widziała niebezpieczeństwo, gdy przymierała głodem, umierała od banalnych chorób i w każdej chwili mogła zginąć z jakiejś obcej ręki, sama oddawała się pod opiekę mądrzejszym. „Podniesienie dziejów” sprawiło, że „masy zhardziały w stosunku do mniejszości; nie są im posłuszne, nie naśladują ich ani nie szanują; raczej wprost przeciwnie, odsuwają je na bok i zajmują ich miejsce”. W przestrzeń wlewa się masowość. „Człowiek masowy czując się pospolitym, żąda, by pospolitość była prawem i odmawia uznania jakichkolwiek nadrzędnych wobec siebie instancji”./ 

Można rzecz jasna kwestionować sensowność poglądów hiszpańskiego filozofa i pisarza, aczkolwiek dużo trudniej jest nam takiej krytyki dokonać wobec jednego z twórców pojęcia „wirtualna rzeczywistość”, który upublicznił niewiarygodnie wręcz ostre i jednoznacznie negatywne przeświadczenie o funkcji i roli internetu w naszej rzeczywistości:

/„Jennifer Kahn z New Yorkera opisuje sylwetkę Jarona Laniera, uznawanego za twórcę pojęcia wirtualna rzeczywistość. Lanier wydał książkę "You Are Not a Gadget: A Manifesto" ("Nie jesteś gadżetem. Manifest") - prowokacyjną krytykę technologii cyfrowych. Wikipedię nazwał triumfem "rządów umysłowego motłochu"; dowodził, że istnienie serwisów społecznościowych – jak Facebook i Twitter - prowadzi do odczłowieczenia./

Co zatem z tym wszystkim zrobić? Separować się i stanąć na uboczu, tak jak zrobił to Horacy i czytać jedynie „Pismo – Magazyn Opinii” - czy może lepiej nauczyć się intensywnie dostrzegać, wyczuwać i poznawać? Proponuję rozważyć owe opcje i do którejś z nich się jednak zmusić!

Kontynuacja za tydzień

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor