07 grudnia 2017

Udostępnij znajomym:

Umysł jest swoim własnym panem i sam potrafi
niebem uczynić piekło i piekłem niebo.
(John Milton, Raj utracony)

Jedna ze scen przytoczonych przez Irenę Sendlerową w książce „Matka dzieci holocaustu” (opr. A. Mieszkowska), pokazuje moment, gdy przesłuchiwana przez gestapowca, może przejrzeć teczkę pełną donosów na nią:

„- byłam w szoku […] – pokazali mi całą teczkę z danymi o czasie i miejscach. A także o osobach, które na mnie donosiły. Po trzech miesiącach dostałam wyrok”. (s.196)

Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że wśród donosicieli byli tacy, którzy niekoniecznie musieli być jej przyjaciółmi, ale których z pewnością jakoś znała, można też domniemać, że byli wśród nich tak zwani dobrzy, poczciwi ludzie.

Najnowsza biografia Sendlerowej opracowana i niezwykle starannie udokumentowana przez Annę Bikont - „Sendlerowa w ukryciu” - stawia cały ten gigantyczny problem zła istniejącego w relacjach miedzy ludźmi inaczej, bo w odwróceniu. Nie poznajemy opisywanej postaci poprzez jej pośrednie czy bezpośrednie wypowiedzi, ale budujemy jej obraz ze wspomnień, dokumentów, wywiadów i doświadczeń tych, z którymi pośrednio lub bezpośrednio się zetknęła. W efekcie tego zabiegu jawi się nam postać przefiltrowana przez świadomość innych. Przy okazji mamy niesamowitą możliwość wniknięcia w losy ludzi, dla których była postacią znaczącą. Efekt jest porażający i piorunujący. Jeszcze dogłębniej kierunkuje nas ku pytaniu „kim jest człowiek” i dlaczego jest taki, jaki jest?

W przedziwnym i niesamowicie skutecznym zabiegu odbicia / odwrócenia (ale nie lustrzanego, raczej pamięciowego) dostrzegamy pewne, istotne generalia przynależne złu, które od czasu zerwania owego nieszczęsnego, rajskiego jabłka nie opuszcza nas nigdy. W gruncie rzeczy kochamy zło miłością bezwarunkową, w przeciwnym wypadku jego szanse na przetrwanie byłyby przecież nikłe. Jest to o tyle dziwne, że przeważnie mamy (większą lub mniejszą, ale jednak zawsze jakąś) świadomość złego, a przecież zamiast się go pozbyć, dopieszczamy zło z wielką pieczołowitością.

Jeśli przypomnimy sobie, jak ten problem określiła i zdefiniowała Hannah Arendt w słynnym tekście „Eichmann w Jerozolimie - rzecz o banalności zła”, to dotkniemy jakiejś cząstki tego fatalnego, rajskiego jabłka, które tak niefortunnie zerwali nasi rodzice, a mogli przecież (w końcu byli obdarzeni wolna wolą, co jest sytuacją bez precedensu), choćby przez chwilę pomyśleć o konsekwencjach – myślenie jednakowoż zawsze było deficytową aktywnością człowieka.

W bardzo poetyckiej i malarskiej scenie wyreżyserowanej przez Feliksa Falka, w telewizyjnej adaptacji dramatu Savyon Liebrecht „Rzecz o banalności miłości”, 20-letnia Hanna podaje upragnionego papierosa 69-letniej Arendt dokonując tym samym dopełnienia cyklu, zamknięcia, spełnienia się w miłości i zachwyceniu poprzez banalny gest zapalenia papierosa.

Jest w tym zestawieniu banału ze złem i miłością przewrotna pułapka (czy raczej zatrważająca ironia). Pamiętamy przecież słynny tekst filozofki o istocie zła:

„[…] Smutną prawdą jest to, że zło w większości czynione jest przez ludzi, którzy nigdy świadomie nie postanowili być dobrymi czy złymi. Większość nazistów to byli ludzie kulturalni, mający rodziny, oddani ojcowie. Przerażająca jest ich normalność. I to jest właśnie banalność zła.” [s.258]

Zabijamy, mordujemy, torturujemy, znęcamy się, pastwimy się i upokarzamy innych, pozbywamy się ich bez zmrużenia oka, bo jesteśmy wykonawcami rozkazów, jesteśmy posłuszni autorytetom, zwierzchnikom, wyższym rangą, dowódcom – jest nam wygodnie, nie bierzemy przecież za to odpowiedzialności, odpowiedzialność spada na wydających polecenia – banalne aż do bólu i powszechne w wielu liniach obrony dawniej i dziś. Tak było ze sprawą Eichmanna w Jerozolimie i tak było ze sprawą Heideggera we Fryburgu:

„Nie miałem wyjścia. Byłem rektorem i musiałem działać zgodnie z prawem.” [s.279]

Nie jest zatem ważne, czy ktoś jest „prawdziwym Polakiem katolikiem” czy „dobrym Niemcem protestantem”. Ta „prawdziwość” czy ta „dobroć” może być w istocie zagrożeniem dla nich samych. Wystarczy ku temu bardzo niewiele. Pisze o tym i doświadczalnie dokumentuje profesor Philip Zimbardo w swej fundamentalnej pracy zatytułowanej „Efekt Lucyfera”, wyjaśniając porażający aspekt piekła, jaki wszyscy w sobie nosimy, a jaki uaktywnia się dopiero, gdy znajdziemy się relacji z drugim (innym). „Efekt Lucyfera” jest to:

„jedna z najważniejszych prac nurtu psychologii dobra i zła. Autor prezentuje analizę eksperymentu stanfordzkiego i wykazuje ścisły związek z tym, co później wydarzyło się między innymi w więzieniu w Abu Ghraib. Przedstawia mechanizmy, które czynią ze zwykłego człowieka oprawcę lub ofiarę systemu. Zimbardo poszukuje wyjaśnienia dla stwierdzonych zależności, odwołując się do dotychczasowych badań nad jednostkowymi postawami (poczucie władzy, konformizm i posłuszeństwo) oraz oddziaływaniami szerszego środowiska społecznego (odindywidualizowanie, odczłowieczenie i znieczulica). Książkę zamyka rozdział na temat oporu wobec niepożądanych nacisków społecznych i analiza postawy heroicznej, którą autor uważa za remedium na grożące nam z różnych stron zło”. (Z recenzji prof. Bogdana Wojciszke)

W eksperymencie Zimbardo aż jedna trzecia strażników znajdowała przyjemność w znęcaniu się nad więźniami, choć żaden test nie wykazywał wcześniej u nich skłonności do sadyzmu. Czy nie można stracić wiary w człowieczeństwo?

– Szwajcarskie badania nad mową nienawiści pokazały, że poniżanie kogoś może pobudzać tzw. układ nagrody. Zło i dobro bywają równie pociągające. Zimbardo określił nagłą przemianę człowieka pod wpływem sytuacji „efektem Lucyfera”. Co ciekawe, nawet on sam, profesor psychologii, świadomy badacz, dał się ponieść i przyjął rolę naczelnika więzienia w eksperymencie i prawdopodobnie eskalował pewne zachowania. Nawet on poddał się temu złemu duchowi, który czyha za kołnierzem.

Jaka przynęta działa na tego Lucyfera, by się wychylił zza kołnierza?

– Często ludzie robią różne okropieństwa, bo oczekują nagród. Co ciekawe, badania pokazały, że łatwiej jest ludzi skłonić do złego, gdy nagrody będą niewielkie. Mają wtedy poczucie wykonywania jakiejś szlachetnej „misji”, a nie „pracy tylko dla kasy”. Równie skutecznie można ludzi skłonić do złego techniką „stopy w drzwiach” – najpierw prosimy o drobną przysługę, np. o kwestowanie na rzecz organizacji, i ta osoba się zgadza, bo to w końcu drobiazg. Potem zwracamy się z prośbą o coś ciut tylko większego, np. o znalezienie kogoś, kto dołączy do naszej sprawy – i wtedy znowu trudno odmówić, skoro ktoś zgodził się już wcześniej. Drobne działania budują w ludziach przekonanie, że robią coś istotnego. I tak krok po kroku, prosząc o coraz więcej, z czasem można skłonić bliźniego do morderstwa lub samobójstwa w imię szalonej idei. Tak działały np. niektóre sekty w USA. […]

Jak bardzo ulegamy autorytetom?

– Eksperyment Stanleya Milgrama, wcześniejszy o dekadę od Zimbardo, pokazał, że bardzo. Kiedy autorytet mówi: „Musisz zaaplikować porażenie prądem nieznanemu człowiekowi”, to aż 63 procent badanych aplikuje najwyższe napięcie, jakie jest na skali – 450 woltów! Gdyby nie fakt, że w przewodach nie płynął prąd, ciało aktora, który grał ofiarę, uległoby zwęgleniu.

Co różniło te 63 procent gotowych zwęglić człowieka dla swojego wodza od pozostałych?

– Nic. Testy i badania nie wykazały żadnych różnic osobowości. Chcielibyśmy znać jakiś jeden czynnik, który o tym decyduje, ale – jak pokazał Zimbardo – takiego jednego czynnika nie ma. Wyzwalaczem jest sytuacja i jej moc. Również moc propagandy wykorzystywanej przez autorytet. (Lucyfer w każdym z nas, M. Jamkowski rozmawia z Konradem Maje, Newsweek, nr 21/2016)

Kim zatem jest człowiek?

Kontynuacja za tydzień.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor