„Śpiącemu człowiekowi nie można nic sprzedać. Dlatego z punktu widzenia ekonomii sen jest nieopłacalny. To ostatnia granica człowieczeństwa, która broni nas przed zalewem konsumpcji” (z: P. Wilk, Miasta bezsenne, w: Przekrój nr 1, 2018)
Czy sen jest koniecznością? Czy potrzebne nam śnienie? Czy mamy jakikolwiek pożytek z przesypania ogromnego fragmentu naszego życia? Czy nie lepiej byłoby żyć bez przerwy na jawie? Pytania te są tylko pozornie retoryczne. W istocie śpimy i śnimy coraz mniej, coraz rzadziej i coraz gorzej. Zapominamy o ważności śnienia, o tym, że stanowi ono paradoksalnie, istotną część naszej samoświadomości. Nie trzeba koniecznie być wyznawcą psychoanalizy i nurzać się w teoriach freudowskich, by mieć świadomość istotności nieświadomości, przejawiającej się miedzy innymi w marzeniach sennych.
To „grzebanie” się w podświadomej, gdzieś głęboko zepchniętej w ciemne zakamarki nas samych, ma służyć między innymi pokonaniu pustki i bólu istnienia. Poszukiwanie sensu jest zatem w jakiś sposób uzależnione od umiejętności rozumienia tego, o czym śnimy. Nie jest to jednakowoż warunek konieczny do pracy nad ogarniającym nas uczuciem bezsensu i wydrążenia. Pustkę przecież można zapełnić czymś zupełnie innym, niż analizą marzeń sennych. Można ją na przykład poddać próbie zakupów: im więcej kupimy, tym lepiej się poczujemy i to bez udziału w seansach psychoanalitycznych. Zarzucimy zatem dręczące nas poczucie pustki zakupami, pozostając w iluzji marketingowej perswazji, iż kolejna nabyta rzecz oddali od nas lęku i drżenia przed samotnością, śmiercią i pustką codzienności.
W jakiś dziwny i nie do końca zrozumiały sposób, uznaliśmy ten rodzaj działania za znakomitą terapię leczącą wszelkie smutki i niepokoje, które nas dopadają. Targani koniecznością nieustannej pracy, ciągłego zarabiania większej i większej ilości pieniędzy, żądzą posiadania coraz większej i większej ilości przedmiotów, wymogiem ciągłej aktywności zawodowej, utrzymywania się w znakomitej formie wizerunkowej, szaleństwie wiecznej młodości i ułudzie nieśmiertelności – rzuciliśmy się w szajbę bezmyślnej i wszechogarniającej konsumpcji. Spożywamy, a raczej pożeramy wszystko, co się tylko da. Kupujemy mnóstwo i bez ustanku, bez względu na to, czy jest nam to potrzebne, czy nie i zapominamy, że terapeutyczne działanie zakupoholizmu jest wyjątkowo krótkotrwałe i nieskuteczne.
Uwierzyliśmy z łatwością, że kupowanie „więcej i taniej” przyniesie nam ulgę w cierpieniu i strachu przed innymi, że da nam poczucie szczęścia i spełnienia. To się nawet zdarza, gdy dopada nas uczucie błogostanu, jeśli wprawimy sąsiada w stan hipnotycznej zazdrości i trudnej do ukrycia zawiści, gdy zobaczy na naszym garażowym podjeździe najnowszy model kolejnego samochodu, który właśnie kupiliśmy na kredyt. Kompletnie zmanipulowani chwytami marketingowymi masowej kultury, przestaliśmy rozpoznawać nasze rzeczywiste potrzeby i nasze rzeczywiste oczekiwania. Idziemy raczej za głosem reklamy i społecznej presji, aniżeli własnego wewnętrznego głosu.
W książce „Żyjąc w czasie pożyczonym”, profesor Zygmunt Baumann i Citlali Rovirosa-Madrazo, rozmawiają o ponowoczesnym korzystaniu z wszelakich dóbr na kredyt. Ta pozorna łatwość i przyjemność z posiadania rzeczy, jest jednakowoż niebezpieczną pułapką:
„Szeroko poruszyli temat wzajemnych zależności historycznych bliźniaków, do których zaliczyli zgodnie Kościół i państwo. Zwrócili uwagę na fakt, iż obie instytucje zarządzające ludźmi, posiadają wspólną cechę, którą jest umiejętność kierowania lękiem. Owo świeckie i religijne oko zmieniło się w wyrachowany przemysł nadzoru, który wzajemnie wspiera się w misji zarządzania lękiem. W dalszych rozmowach w brutalny sposób nazwie następnie Zygmunt Bauman nasze społeczeństwo rasą kredytobiorców, którzy wkręceni w mafijną spiralę bankową, zaciągają kredyty na całe życie, czy wręcz następne pokolenia”. (za: kuznia.art.pl)
Jeśli by jednak spojrzeć na to wszystko w swoistym odwróceniu, to co złego jest w chęci posiadania? Cóż takiego okropnego jest w rugowaniu snu z naszego aktywnego życia, cóż niebezpiecznego może by w otwartych całą dobę sklepach i instytucjach, czego niepokojącego można się doszukać w nieustannym „podłączeniu” do sieci, co komu przeszkadza, że pracuje się dłużej, wydajniej i intensywniej, że ma się dużo więcej rzeczy niż potrzeba, że dba się o siebie i swój wygląd wydając ogromne pieniądze na operacje plastyczne, że odrzuca się przekonanie o nieuchronności śmierci, że je się więcej i kupuje coraz taniej? Cóż w tym złego?
Pozornie nic, w istocie wszystko. W tym niewinnym paradoksie kryje się cała rozpacz człowieka współczesnego. Iluzja szczęścia, które ma wynikać z posiadania, otwiera go na doznanie przejmującego lęku. Powszechne bowiem przekonanie o konieczności posiadania - na przykład - domu (ten, kto ma dom jest mądry, zapobiegliwy, roztropny, rozważny) nie uwzględnia prostego faktu, że poddanie się tego typu społecznej presji skazuje właściciela na wieloletnie wyrzeczenia, finansowe zobowiązania i podporządkowanie praktycznie całej życiowej aktywności spłacaniu pożyczek, z których lwia cześć trafia do bankierów i wszelkiego rodzaju instytucji finansowych, agentów nieruchomości, pośredników, firm ubezpieczeniowych, remontowych i budowlanych, instytucji miejskich i stanowych - i to nie tylko w formie spłacanych procentów od wspomnianych pożyczek, ale także w formie podatków i wszelkich innych finansowych zobowiązań, takich choćby jak ubezpieczenia. Ten cykl może przybierać formy zwielokrotnione, przez kolejne pożyczki zaciągnięte pod zakupioną, już i tak na kredyt, nieruchomość.
Piętrzące się zobowiązania finansowe przekładają się na poczucie nieustannego strachu przed katastrofą. Co będzie, jeśli nie podałam spłatom? Nie wypełnię podpisanych zobowiązań? Groźba bankructwa nie jest przecież w żadnej mierze ułudą, w przeciwieństwie do poczucia dumy i spełnienia z posiadania domu.
To tylko jeden z przykładów wiary w fałszywe sugestie i kulturowe przekłamania. Może by tak raczej iść śladem świętego Franciszka z Asyżu i nie martwiąc się o to, co będzie jutro, kochać zwierzęta i być wegetarianinem?
„O bracie Leonie, owieczko Boża, choćby brat mniejszy mówił językiem aniołów i znał koleje gwiazd i moce ziół, i choćby mu objawiły się wszystkie skarby ziemi, i choćby poznał właściwości ptaków i ryb, i zwierząt wszystkich, i ludzi, i drzew, i skał, i korzeni, i wód, zapisz, że nie to jest radość doskonała” (Kwiatki św. Franciszka, rozdział 8)
No, ale jakże to? Jakże tak? Nic z tych rzeczy? Żadne posiadanie, żadne kupowanie? Czy da się tak żyć?
W niewielkim objętościowo tekście „Joga odżywiania”, autor Omraam Mikhael Aivanhov namawia do przemyślenia życia regulowanego przez kulturę pożądania rzeczy w dużej ilości. Kupowanie ponad potrzeby, kompulsywne, to działanie grzeszne, bo wiąże się z kupowaniem rzeczy tanich, a te nie biorą się z powietrza. „Dużo i tanio” niesie ze sobą:
- pracę niewolniczą
- złą, albo niską jakość produktów,
- skandalicznie niskie wynagrodzenie dla wykonujących te produkty i ogromne zyski dla korporacji międzynarodowych,
- pracę dzieci.
- ogromne zaśmiecenie planety, bo taniej jest kupić nowe, aniżeli naprawić zepsute.
Tani produkt jest korzystny tylko dla generowania korporacyjnych zysków. Dla innych jest tragicznym źródłem chorób, cierpienia i bezsilności (tani wytwórcy), albo lekiem na całe zło i sposobem na zabijanie poczucia bezsensu i lęku (nabywcy).
Ale co z tym wszystkim ma wspólnego bezsenność?
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak