----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

12 września 2023

Udostępnij znajomym:

Świat nie stworzył żadnej żywej istoty, której nie zamierzałby zniszczyć. (Cormac McCarthy, Stella Maris)

Co się kryje za tym łacińskim określeniem? Skądś przecież je znamy, gdzieś się nam obiło o uszy, ale gdzie i kiedy? To zależy skąd jesteśmy, czym się interesujemy i gdzie zdążamy. Stella Maris to tytuł filmu z Mary Pickford w roli głównej, nazwa polskiego wydawnictwa i szkoły w Montevideo, a także temat wielu piosenek różnych zespołów muzycznych. Stella Maris to również jedno z najstarszych określeń Matki Boskiej, oznaczający Gwiazdę Morza, zgodnie przecież z łacińskim tłumaczeniem tego terminu. Dodatkowe wersje to Gwiazda Zaranna albo Gwiazda Poranna. Dlaczego nagle jest to przedmiotem naszych zainteresowań?

Rzecz jasna powód może być tylko jeden i tylko literacki i taki właśnie jest. Cormac McCarthy napisał dwie niesamowite powieści, stanowiące cykl, na który składają się właśnie Stella Maris i Pasażer. Kolejność czytania jest w zasadzie dowolna, ale zaczynając od Stella Maris, doświadczymy pewnego, chronologicznego uporządkowania.

Ten ze wszech miar fascynujący autor, zaliczamy do grona najważniejszych pisarzy amerykańskich, tuż obok DeLillo i Pynchona, określany przez zachwyconą nim krytykę, jako następca Faulknera, jest nam przecież doskonale znany z przynajmniej dwu, super popularnych powieści, które nota bene zostały mistrzowsko sfilmowane. Zarówno „Droga” jak i „To nie jest kraj dla starych ludzi” wytrącają czytelnika, albo widza, z równowagi i wprowadzają w stan podwyższonej gotowości w balansowaniu na skraju załamania nerwowego. Dlaczego? Dotykają bowiem rzeczy może nie ostatecznych, ale z całą pewnością zasadniczych dla rozumienia natury człowieka, który - jak wiadomo - jest bardziej pomyłką w dziele stworzenia i raczej niekontrolowanym wybrykiem, aniżeli zwieńczeniem czegokolwiek.

Wspomniana Droga, pozornie inna od pozostałych tekstów, bo oscylująca gdzieś pomiędzy literaturą fantasy i powieścią drogi, jest niczym innym, jak rozprawą o tym, gdzie są granice zła i jak się ono ma do, ponoć z istoty dobrej, natury człowieka. Nie jest to rzecz jasna w żaden sposób temat nowy w literaturze świata, ale odkrywczy jest kontekst, w którym ten problem jest dyskutowany u McCarthy’ego. Świat po jakiejś katastrofie, prawdopodobnie nuklearnej, widziany z perspektywy dwu osób, które jakoś ten kataklizm przetrwały. Ojciec i małoletni syn pchają przed sobą wózek podobny do tych, jakich używają bezdomni, przez ogromne przestrzenie opustoszałego kraju, jakkolwiek to opustoszenie jest pozorne i spotkania z innymi stają się absolutnie szokującymi wydarzeniami na ich drodze ku ocaleniu. Szokującymi w tak dosłownym znaczeniu, iż czasem zapierają w nas dech, gdy czytamy o sytuacjach granicznych, w których dominują strach, przerażenie, przemoc, bezwzględność i niewyobrażalne okrucieństwo w czasie, gdy liczy się tylko umiejętność i wola przetrwania. Ten temat jest dla Cormaca McCarthy’go zupełnie elementarny i jest przedmiotem rozważań w każdej jego powieści od Krwawego południka, poprzez Strażnika i Dziecię boże po Pasażera.

Zanim zajrzymy w kolejne jego książki, warto przypomnieć zupełnie niezależne od literatury badania nad dobrem i złem, a w zasadzie uniwersyteckie eksperymenty analizujące zachowania człowieka w grupie. Miały na celu udowodnić, a jeśli nie udowodnić, to przynajmniej ukazać podstawowe mechanizmy wyzwalające to, co w człowieku przerażające.

Philip Zimbardo przeprowadził eksperyment, który udowodnił - wprawdzie dobrze literacko reprezentowaną, ale naukowo niejasną - tezę, że piekło to nie tylko inni. Dowiódł, że piekło to też my sami, bo szelmowski śmiech Lucyfera rozlega się zawsze tam, gdzie ludzie są skazani na życie w izolacji (fizycznej albo psychicznej). Żeby przetrwać i nie dać się unicestwić, uaktywniamy najbardziej pierwotne instynkty, które w warunkach względnie normalnej codzienności, trzymamy na smyczy kulturowych regulacji. Wystarczy jednakowoż, że znajdziemy się sam na sam z drugim na „bezludnej wyspie” grupowego (społecznego) przyzwolenia na to, co do tej pory uznawaliśmy za zakazane, by przyszło nam hulać, jakby piekła nie było. Cały pomysł eksperymentu zasadzał się na niezwykle prostym i pozornie niewinnym koncepcie podziału biorących w nim udział studentów na więźniów i strażników.

W eksperymencie Zimbardo aż jedna trzecia strażników znajdowała przyjemność w znęcaniu się nad więźniami, choć żaden test nie wykazywał wcześniej u nich skłonności do sadyzmu. Czy nie można stracić wiary w człowieczeństwo?

Jakby tego było mało, szwajcarskie badania nad mową nienawiści pokazały, że poniżanie kogoś może pobudzać tzw. układ nagrody. Zło i dobro bywają równie pociągające. Zimbardo określił nagłą przemianę człowieka pod wpływem sytuacji „efektem Lucyfera”. Co ciekawe, nawet on sam, profesor psychologii, świadomy badacz, dał się ponieść i przyjął rolę naczelnika więzienia w eksperymencie i prawdopodobnie eskalował pewne zachowania. Nawet on poddał się temu złemu duchowi, który czyha za kołnierzem.

Jaka przynęta działa na tego Lucyfera, by się wychylił zza kołnierza?

/Często ludzie robią różne okropieństwa, bo oczekują nagród. Co ciekawe, badania pokazały, że łatwiej jest ludzi skłonić do złego, gdy nagrody będą niewielkie. Mają wtedy poczucie wykonywania jakiejś szlachetnej „misji”, a nie „pracy tylko dla kasy”. Równie skutecznie można ludzi skłonić do złego techniką „stopy w drzwiach” – najpierw prosimy o drobną przysługę, np. o kwestowanie na rzecz organizacji, i ta osoba się zgadza, bo to w końcu drobiazg. Potem zwracamy się z prośbą o coś ciut tylko większego, np. o znalezienie kogoś, kto dołączy do naszej sprawy – i wtedy znowu trudno odmówić, skoro ktoś zgodził się już wcześniej. Drobne działania budują w ludziach przekonanie, że robią coś istotnego. I tak krok po kroku, prosząc o coraz więcej, z czasem można skłonić bliźniego do morderstwa lub samobójstwa w imię szalonej idei. Tak działały np. niektóre sekty w USA. […]

Eksperyment Stanleya Milgrama, wcześniejszy o dekadę od Zimbardo, pokazał inną stronę tego, co mroczne w każdym z nas, udowadniając, że jeśli jakiś autorytet mówi: „Musisz zaaplikować porażenie prądem nieznanemu człowiekowi”, to aż 63 procent badanych aplikuje najwyższe napięcie, jakie jest na skali – 450 woltów! Gdyby nie fakt, że w przewodach nie płynął prąd, ciało aktora, który grał ofiarę, uległoby zwęgleniu.

Co różniło te 63 procent gotowych zwęglić człowieka dla swojego „wodza” od pozostałych?

– Nic. Testy i badania nie wykazały żadnych różnic osobowości. Chcielibyśmy znać jakiś jeden czynnik, który o tym decyduje, ale – jak pokazał Zimbardo – takiego jednego czynnika nie ma. Wyzwalaczem jest sytuacja i jej moc. Również moc propagandy wykorzystywanej przez autorytet / (Lucyfer w każdym z nas, M. Jamkowski rozmawia z Konradem Maje, Newsweek, nr 21/2016).

Wróćmy jednakowoż do powieści Stella Maris, bo musimy wiedzieć, iż Stella Maris mieści się przy Black River Falls w Wisconsin, czyli bardzo blisko Chicago i został założony w 1902 roku, a od 1950 roku jest bezwyznaniowym zakładem i hospicjum dla pacjentów z zaburzeniami psychicznymi.

Kontynuacja za tydzień.

Stella Maris, Cormac McCarthy, przeł. R. Sudół, WL, 2023, s. 267

Zbyszek Kruczalak
www.domksiazki.com

 

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor