„Gdy pisałem ‘Ñamerykę’, pomyślałem, że - podobnie jak w ‘Głodzie’ – chcę połączyć dwa elementy. Z jednej strony będzie to opowieść, reportaż, a z drugiej strony esej, czyli próba zrozumienia pewnych zjawisk, pewnych rzeczy”.
Martín Caparrós
Ñameryka jest w istocie nie tylko próbą opisu rzeczywistości definiującej unikalność Ameryki Łacińskiej, ale też próbą przeanalizowania i zrozumienia różnych aspektów tejże rzeczywistości. Jednym z najważniejszych pytań stawianych w tej pracy jest kwestia tożsamości Ñameryki.
Kim jesteśmy, skąd pochodzimy, co sprawia, że jesteśmy tacy, a nie inni – jednym słowem, co stanowi o naszej tożsamości? Czy w ogóle można zdefiniować coś, co określamy tym terminem, a jeśli tak, to na ile? Jeśli w wymiarze jednostkowym, osobowym kategoria ta jest w miarę oczywista, to w wymiarze państwa czy kraju staje się terminem niesłychanie nieostrym i niejednoznacznym. Na czym polega bycie Argentyńczykiem, Meksykaninem czy Peruwiańczykiem. Czym to bycie się charakteryzuje, czym definiuje i w jaki sposób różni się od innych?
Nie jest to oczywiście kwestia, którą Martín Caparrós odkrywa, jak Kolumb Amerykę, ale paradoksalnie, jest tak samo pełna nieprzewidywalności. W końcu zamiarem Kolumba było dotarcie do Indii, a Ameryka stałą się rzeczywistością niespodziewaną. Z integralnością tożsamościową krajów Ñameryki jest podobnie, niby wiemy, gdzie podążamy, ale różnych zdziwień w tej wędrówce jest aż nadto. Caparrós pisze wręcz:
„to oczywiste, że przez trzysta lat hiszpańska Ameryka stanowiła część tego samego państwa, tej samej religii, tej samej kultury. Jej terytorium przetrwało dłużej w tej jedności niż w późniejszym rozproszeniu na dwadzieścia krajów. Coś po tym powinno pozostać. Przyzwyczajono nas do myślenia o tej jedności jako o gorsecie, który nam nałożono i który udało się nam z siebie zrzucić dzięki narodowym niepodległościom – to mityczny konstrukt, jak każdy inny.
Aby go dopełnić, niektóre kraje hispanoamerykańskie wykorzystują dawne indiańskie imperia; ich historia pozwala na wykazanie, że obecne państwa istniały jeszcze przed hiszpańskimi. Nie ma jednak żadnego powodu, by sądzić, iż imperium Majów czy imperia Azteków, Totonaków, Chiolów, Yaqui, Purépecha czy setki innych czułyby się razem „meksykańskie”. Między innymi dlatego, że coś takiego jak „meksykańskość” nie istniało”. (s.18)
Caparrós wpisuje się w poniekąd w długą historię różnych prób definiowania „meksykańskości”. Kultowym tekstem drążącym ten problem jest „Labirynt samotności” Octavio Paza, który pisał o poszukiwaniu tej ulotnej kategorii, która niby jest, a jakby jej nie było:
„Ta meksykańskość – upodobanie do ozdobności, bałagan i wystawność, niedbalstwo, pasja i skrytość – unosi się niemal w powietrzu.
Mówię, że się unosi, gdyż nie miesza się ona ani nie stapia z innym światem, ze światem północnoamerykańskim, powstałym z precyzji i skuteczności. Unosi się, lecz nie przeciwstawia; kołysze się poruszana wiatrem, czasem rozdzierana jak chmura, czasem dźwiga się jak wzlatująca rakieta. Czołga się, zagęszcza, kurczy, śni lub śpi, piękność w łachmanach. Unosi się; nie istnieje w pełni i w pełni nie znika. (s.11) […]
Coś podobnego dzieje się z Meksykanami, których spotyka się na ulicy. Od reszty ludności odróżnia ich kłusowniczy i niespokojny wygląd istot, które się maskują, istot lękających się obcego spojrzenia, mogącego ich obnażyć i zostawić nagimi. Kiedy się z nimi rozmawia, dostrzega się, że ich wrażliwość podobna jest do wahadła, do bezsensownego wahadła, które kołysze się gwałtownie i bez rytmu. Ten stan ducha – czy też braku ducha – zrodził to, co zwykło się określać mianem pachuco. Pachuco nie chce wrócić do swego meksykańskiego pochodzenia; nie chce również – przynajmniej na pozór – wtopić się w życie północnoamerykańskie. […] Wszystko w nim jest impulsem, który przeczy sam sobie, splotem sprzeczności, zagadką. (s.12)
Nasza samotność ma te same korzenie, co uczucie religijne. Jest stanem sieroctwa, niejasną świadomością, że zostaliśmy oderwani od Całości, i żarliwym poszukiwaniem: ucieczką i powrotem, próbą przywrócenia więzów, które nas łączyły ze stworzeniem”. (s. 19)
Octavio Paz, w nieomalże poetyckiej metaforze, idealnie precyzuje niemożność zdefiniowania tożsamości narodowej w ogóle, niekoniecznie przecież tylko meksykańskiej, bo jest to coś, co niby jest, coś co czujemy i uznajemy tegoż faktyczność, a jednocześnie mamy nieodparte przeczucie, że tego jakby nie było.
Tożsamość, samoświadomość, czy poczucie spójności Ñameryki wydaje się być pogubione w tłumaczeniu. Zmieszane w historycznych zawirowaniach i kontynentalnych szaradach.
Zdrowy rozsądek udaje, że to elementy niezmienne – że ojczyzna jest „wieczna” ponad wszystko – a jednak nasze ojczyzny przed dwoma wiekami nie istniały i nie ma żadnej gwarancji, absolutnie żadnej, na szczęście, że będą istnieć za następne dwa. […] w Ameryce Łacińskiej przez trzy stulecia nie było ojczyzn, bo okupowała ją garść innych dalekich ojczyzn. Przedtem Ameryka nie istniała. Czy nam się to podoba, czy nie, Ameryka jako idea jest wymysłem inwazji: Amerykę wymyślono. (s. 16)
Ale Caparrós pisze jednocześnie, że mimo tego historycznego zawirowania, jedynym spoiwem i tożsamościowym wyróżnikiem Ñameryki jest język (Brazylia w tym koncepcie jest wykluczona z gry), ale czy na pewno i czy tylko?
„Jeśli istnieje coś, co sprawia, że ten region jest odmienny od wszystkich innych, to fakt, że dzieli on – przy odrębnościach regionalnych, rzecz jasna – jeden język”, a tak naprawdę jedna litera, unikalny i charakterystycznie wyjątkowy znak graficzny – Ñ -.
„Tylko jeden język – ten, który nazywamy kastylijskim i który pewni Hiszpanie nazywają hiszpańskim – czuł, jak sądzę, potrzebę wymyślenia litery reprezentującej ten dźwięk – tylko dla niego był na tyle ważny. Ñ jest ekstrawagancją i wyrazem dumy: litera, której nikt inny nie ma, taka, która już samym swoim wyglądem wyraża kastylijskość.
Dlatego chcę powiedzieć Ñameryka: Ameryka, która mówi tą literą, która nią pisze. Dlatego chcę być Ñamerykaninem: jesteśmy nimi wszyscy ci, którzy mamy tę literę w naszym życiu”. (s. 26)
Tożsamościowe dylematy w książce Caparrósa nabierają wiele odcieni i rozciągają się na wiele innych kategorii drążąc w swych odmiennościach konsekwencje konkwistadorskich zniszczeń czy językowych specyficzności. Ñameryka jest bowiem wyprawą poprzez wiele krajów i miast w smudze cienia, którą genialnie określiła Olga Tokarczuk w swym noblowskim wykładzie:
„Jest to dzień, kiedy od nabrzeża portu Palos w Hiszpanii, 3 sierpnia 1492 roku, odbija nieduża karawela o nazwie ‘Santa Maria’. Dowodzi nią Krzysztof Kolumb. Świeci słońce, po nabrzeżu kręcą się jeszcze marynarze, a robotnicy portowi ładują na statek ostatnie skrzynie z prowiantem. Jest gorąco, ale wiejący z zachodu lekki wietrzyk, ratuje żegnające rodziny przed zasłabnięciem. Mewy przechadzają się uroczyście po rampie, uważnie śledząc poczynania człowieka. Ten moment, który teraz widzimy poprzez czas, doprowadził do śmierci 56 milionów z blisko 60 milionów rdzennych Amerykanów. Ich populacja stanowiła wtedy około 10 procent całej ludności ziemi”.
Czy można zatem dziwić się, że tożsamość Ñameryki wymyka się jednoznacznościom i jest nieustannym poszukiwaniem sensów, często w zadziwiającym odwróceniu.
Wszystkie cytaty, jeśli nie zaznaczono inaczej, za:
Ñameryka, Martin Caparrós, Wydawnictwo Literackie, 2023, s.747.
Labirynt samotności, Octavio Paz, Wydawnictwo Literackie, 1991, s.227.
Zbyszek Kruczalak