„Są przecież pytania, zgodzi się pan, które same sobie wystarczą. Zwłaszcza, że żadna odpowiedź i tak by ich nie zadowoliła. Według mnie, wcale to nie zależy od tego, o co się pytamy. Tylko kto kogo. Nawet gdy sami siebie pytamy, zawsze jest, kto kogo. To może jedynie tak się wydawać, że ten, kto pyta, ten sobie i odpowiada. Jeśli się jednak zastanowić, zawsze kto inny pyta, a kto inny odpowiada”(W. Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli).
Niezwykła forma powieści Wiesława Myśliwskiego jest niezwykła tylko pozornie i tylko w pewnym aspekcie budowania dialogu, który nie tylko jest monologiem dialogizowanym, ale nade wszystko jest rozmową z kimś, kto jest, ale jakby go nie było. Pomysł autora jest o tyle wykraczający poza normę i przyzwyczajenia literackie, iż buduje sytuację spotkania twarzą w twarz, ale znamy tylko jedną z nich, druga pozostaje tajemnicą. Czyja twarz jest zawsze i to w wielu kulturach nieistniejącym, ziejącym pustką otworem? Nicością? Oczywiście jest to uosobienie, czy raczej wyobrażenie, śmierci.
Czy postać nieznanego i nieokreślonego rozmówcy w Traktacie jest w istocie rozmową ze śmiercią? Jest przecież bardzo osobistym rachunkiem sumienia, czy raczej przeglądaniem tego, co wydarzyło się w życiu głównego bohatera, a było tych wydarzeń wiele, co jednakowoż zadziwiające, są one pozbawione pasji. Nawet gra na saksofonie, która dla niewykształconego w tym kierunku chłopaka jest rezultatem naturalnego, wielkiego talentu, pozostaje użyteczna zaledwie na weselach i innych tego typu imprezach i nigdy nie rzuci go w dramat zmagań o bycie najlepszym. Nawet ćwiczenia z mistrzem tego instrumentu, są dla niego jedynie męczarnią, z której chce się uwolnić. Jego uczucia pozostają zawsze, co najwyżej, letnie i są dalekie od szaleństwa miłosnego uniesienia. Tak samo mają się rzeczy w relacjach z innymi. Wprawdzie jest świadkiem niezwykle emocjonalnie intensywnej i toksycznej miłości panny Basi z długim warkoczem, w której się podkochuje, ale nic z tego specjalnie nie wynika. Czyżby był jedynie zagubionym i odartym z uczyć dzieckiem, zanurzonym w bieg absurdalnej i bezwzględnej historii?
„Bo co to znaczy kochać? Proszę, niech pan mi powie. I dlaczego, skoro kochałem ją jak nikogo na świecie, nie umieliśmy z sobą być? Kochałem, to zresztą jakby nic nie powiedzieć […] No, i niech pan mi powie, czy to była miłość? Według mnie miłość to niedosyt istnienia. A my byliśmy obolali istnieniem […]. Tylko wobec tego, co powinno być miarą miłości? Jeśli pod tym nic nie znaczącym słowem pan i ja to samo byśmy rozumieli? Według czego mielibyśmy ją odczuwać? Według pożądania ciała? Ciało ma swój kres i dużo, dużo wcześniej, niż śmierć przyjdzie” (s. 443/444/445).
To bardzo osobiste wynurzenia ocierające się o rozczarowanie, jakkolwiek pełne oddania we wzajemności. To próba zrozumienia czegoś, co wykracza poza racjonalizację. Właśnie w tym momencie dotykamy mistrzostwa prozy Myśliwskiego, który w metaforze łuskania fasoli ukrywa moc traktatu, czyli rozprawy o życiu, pracy, rodzinie, wojnie, powołaniu, miłości, talencie i umieraniu w absurdzie historii.
W jaki sposób autor przemyca koncept traktatu przy okazji łuskania fasoli? W mistrzowski – to znaczy pośrednio i w zawoalowany sposób, unikając pretensjonalnej frazy i pouczającego tonu. Jest w tej powieści przecież rzecz o stoickim rozumieniu czasu, który wyklucza pojęcie historii, bo jakaż ona może być, skoro wszystko toczy się w zaklętym kole powtarzalności tego, co już było.
„Czy zastanawiał się pan kiedyś, jak silnie związani jesteśmy z przeszłością? Niekoniecznie naszą. Zresztą cóż to jest nasza przeszłość? Gdzie są jej granice? To jest coś w rodzaju bliżej nieokreślonej tęsknoty, tylko za czym? Czy nie za tym, czego nigdy nie było, a co jednak minęło? Przeszłość to tylko nasza wyobraźnia, a wyobraźnia potrzebuje tęsknoty, wręcz karmi się tęsknotą. Przeszłość drogi panie nie ma nic wspólnego z czasem, jak się sądzi”.
Mamy w tym pozornie banalnym stwierdzeniu kwestie fundamentalne dla europejskiej tradycji humanistycznej: historii, czasu, tęsknoty za tym, co idealne, a co jest poza naszymi poznawczymi możliwościami. W innym fragmencie tekstu rzecz ma się jeszcze bardziej znacząco:
„Wolność, już w samym słowie, można powiedzieć, kryje się jej zaprzeczenie. Podobnie jak w najpiękniejszym złudzeniu tli się rozpacz. Bo jeśli rozumieć to jako wolność od wszystkim przymusów, to również od siebie. Przecież człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem. Często trudnym do zniesienia. I niektórzy nie są w stanie siebie znieść (…)”.
Niesamowite! Jesteśmy tu wrzuceni w sedno dwudziestowiecznej filozofii egzystencjalnej, gdzie człowiek zostaje porzucony przez Boga i w swej samotności musi sobie radzić sam, co jest wyzwaniem na tyle trudnym, że dla niektórych staje się niemożliwe do wypełnienia. To również fragment odsysający nas do ucieczki od wolności i odpowiedzialności.
Pada też w powieści pytanie o to, kim jesteśmy, a zasadzie pytanie, na ile jesteśmy sobą, jeśli w ogóle?
„To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą”.
To stwierdzenie prowadzi prosto do tradycji psychologicznej, psychoanalitycznej i filozofii spotkania, gdy stawiamy sobie pytania o swoją autentyczność w relacji z innymi przy nieuniknionym zapośredniczeniu bycia przez tradycję i układy społeczne.
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak
www.domksiazki.com