Jest piątek. Popołudnie. Na bilecie napisane jak wół, że odlot o 6-tej. Więc z językiem na brodzie, ale cierpliwie, pokonuję od kilku godzin kolejne przeszkody. Urwać się z pracy. Pokonać korki. Zaparkować. Odprawić się. Przejść przez kontrolę. Byle zdążyć, byle zdążyć...
W końcu wpadam do hali odlotów. Jest 5:45, a miejsce pod rękawem puste. Samolotu nie ma.
Podchodzę do przedstawiciela linii i grzecznie pytam, ile wynosi opóźnienie. Kilka stuknięć w klawiaturę, uśmiech i tekst:
- Samolot odleci o wyznaczonym czasie.
- Ale...
- Nie posiadam informacji o opóźnieniu.
No dobra, czekam. Ludzie chodzą w kółko i zaczynają się denerwować.
Tuż przed 6-tą ruch na ekranie. Wyskakuje godz. 6.30. Podnoszę się z fotela w poczekalni i udaję w poszukiwaniu czegoś do picia lub jedzenia. Odchodząc rzucam groźne spojrzenie obsłudze stanowiska, która profesjonalnie wszystkich ignoruje.
Zjadam niewielki posiłek, bo w pośpiechu nie udało mi się tego wcześniej zrobić. Oglądam wiadomości, z których jasno wynika, że pół świata ma problemy z komunikacją lotniczą, bo albo huragany, albo powodzie, albo przewroty i wojny. Na szczęście w żadnym z tych miejsc nie planuję weekendu.
6.30. Z radością łapię podręczny bagaż, dokonuję kolejnego przeglądu wymaganych dokumentów, czekam na zaproszenie na pokład. Cisza. Wyglądam przez okno na zewnątrz. Miejsce przy rękawie puste.
W monitorze informacyjnym ruch. Pojawia się napis, by pasażerowie lotu numer taki, a taki, przemieścili się do bramki numer jakiś tam. Oczywiście jest to po drugiej stronie terminalu. Wszystkie te informacje potwierdza przedstawicielka linii, która z uśmiechniętym smutkiem na twarzy przeprasza za niedogodności.
Po przybyciu na miejsce okazuje się, że zaraz wyląduje tam samolot, który następnie poleci we właściwym dla mnie kierunku. Za chwilę, czyli o 8-mej. Oglądam bilet i upewniam się, że wszystko w porządku. Poza godziną, modelem samolotu, numerem bramki wszystko się zgadza. Razem ze mną robi to 150 innych osób, które galopem pokonały milę krętymi korytarzami.
Jest! Samolot oczywiście. Musimy jednak poczekać, bo pasażerowie przybyli do Chicago muszą najpierw opuścić pokład. Trwa to jakieś 30 minut, bo zawsze ktoś coś zgubi, zapomni, zaśpi lub chce lecieć dalej.
Wreszcie nasza kolej. Oczywiście podział na grupy, sprawdzanie kart pokładowych i powolne, stopa za stopą, przemieszczanie się wzdłuż foteli. Kiedyś po wylądowaniu samolot od razu sprzątano. Teraz w ramach oszczędności czasu i pieniędzy robi się to raz na... tydzień? Więc siadam na połamanych chipsach, a w kieszeni oparcia fotela przede mną mam potarganą gazetę z wypełnioną krzyżówką i sudoku. Oczywiście, po całym dniu nadużywania, telefon pokazuje mi, że to ostatnie minuty żywota baterii.
No więc siedzimy! Ale nigdzie nie lecimy. Pilot wychodzi z samolotu, obsługa ziewa. Jest prawie 9 wieczorem. Zaczepiam przechodzącą między fotelami obsługę.
- O której odlot?
- Lada chwila – i znów ten uśmiechnięty smutek w oczach.
Czekamy. Przejrzałem pozostawione przez poprzedniego pasażera gazety i sprawdziłem trafność wpisanych w sudoku cyfr. Zanim padł telefon odpisałem na kilka sms-ów. Wraca pilot i po chwili słychać go z pokładowych głośników.
- Witam na pokładzie, cieszę się, że wspólnie odbędziemy podróż. Musimy chwilę poczekać, bo ze względu na opóźnienie wypadliśmy z kolejki do startu. Dziękuję i życzę miłego lotu.
W tym momencie dociera do mnie, że to nie może być przypadek. To musi być planowe działanie. Może zmowa. Jakiś spisek. Nie wiem jeszcze, co ktoś zamierza w ten sposób osiągnąć, ale normalne to nie jest.
Tuż przed dziewiątą trzydzieści uradowana obsługa poleca po raz czwarty zapięcie pasów, wyłączenie urządzeń elektronicznych i wyprostowanie oparć foteli.
Ruszamy. Lot nie jest długi, trwa nieco ponad godzinę. Lotnisko nieduże, w związku z czym rękawów tylko kilka. Musimy czekać w kolejce do rozładunku. Oczywiście z powodu spóźnienia.
Gdy w końcu cała banda rozwścieczonych pasażerów wpada do terminalu jest grubo po 11 w nocy. Połowa nie załapała się na planowane połączenie. Kursuje połowa autobusów, taksówki, Lyft i Uber mają podwójną taryfę. Do tego oczywiście pada deszcz. Podobno pogoda zmieniła się dosłownie godzinę wcześniej.
W wypożyczalni informują mnie, że w związku ze spóźnieniem zamówionego przeze mnie pojazdu już nie ma, ale jest dwa razy większy za podwójną stawkę. Tuż po północy zmęczony, wyczerpany, głodny i w złym humorze docieram na miejsce. Zdaję sobie sprawę, że gdybym podróżował własnym samochodem, za chwilę byłbym na miejscu, do tego posiadając własny środek transportu, zatrzymując się po drodze na jakiś dobry posiłek i płacąc za podróż jedną trzecią wydanych dotąd pieniędzy. Po podładowaniu baterii pierwszy telefon wykonuję do znajomych z przeprosinami, choć nie wiem za co. Zaplanowane spotkanie wieczorne przekładamy na następny dzień. Przez kolejne 12 godzin zbieram siły po podróży.
Weekend mija szybko, trzeba się zbierać w powrotną drogę. Nauczony doświadczeniem nie spieszę się, spokojnie pakuję i jadę na lotnisko. Słusznie.
Z 50-ciu godzin, jakie zajęła mi wycieczka, kilkanaście poświęciłem na odprawy, kontrole, czekanie na samolot, siedzenie w nim, próby wydostania się na zewnątrz i oczekiwanie na bagaż. Lot w obydwie strony trwał w sumie nieco ponad 3 godziny. Dwie dotarcie na lotnisko i z lotniska do domu.
Krótki, miły wypad weekendowy? Użyłbym tu słowa będącego spontanicznym przejawem głębokich emocji, a jednocześnie niekoniecznie nośnikiem jakiejkolwiek informacji. Ale nie użyję...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.