Zamachy na polityków piastujących eksponowane stanowiska wstrząsają społeczeństwem. Chociaż śmierć towarzyszy nam w różny sposób, to nagły koniec życia będący w centrum uwagi mediów wyjątkowo zapada w pamięć.
W IV wieku przed Chrystusem doszło do wydarzenia, które wstrząsnęło światem greckim – doszło do spalenia świątyni Artemidy w Efezie, tzw. Artemizjonu, uznawanego za jeden z siedmiu cudów świata. Dokonał tego szewc o imieniu Herostrates. Motywacją jego czynu był chęć zdobycia nieśmiertelnej sławy – dać mu ją miał właśnie akt zniszczenia czegoś, co było wielkie i znane. Oprócz kary śmierci Herostrates miał być także ukarany przez tak zwane wymazanie z pamięci (łacińskie „damnatio memoriae”) – wszystkie świadectwa o jego czynie miały być usunięte, aby nie zbudować sławy, na której tak mu zależało. W praktyce jednak wzmianka o szewcu-podpalaczu z Efezu przetrwała do naszych czasów. Człowiek nazywany „pierwszym terrorystą” na swój sposób zwyciężył. Psychologowie chorobliwą chęć zdobycia sławy i „przejścia do historii” nazywają dziś właśnie „kompleksem Herostratesa”.
Człowiek, który podpalił Artemizjon, był w pewnym sensie pierwowzorem wielu dzisiejszych zamachowców. Przechodzą oni do historii, gdyż pozbawiają życia znanych polityków bądź dokonują zbiorowego morderstwa w miejscach publicznych na niewinnych ludziach. Nawet, gdy w ogólnym przekazie nie wypowiadamy nazwiska zamachowca, to sam jego czyn przechodzi do historii.
Bardzo często też jednak sam zabity polityk zapisuje się w dziejach jako ten, którego dosięgnął nóż czy kula zamachowca. Najlepszym przykładem tego jest chociażby John Fitzgerald Kennedy, 35. prezydent Stanów Zjednoczonych, zabity 22 listopada 1963 roku w Dallas. Ten polityk, który w będącej jego główną specjalizacją polityce międzynarodowej osiągnął tyle samo porażek co sukcesów, który pięknie mówił, a niekoniecznie działał, a w życiu prywatnym był hipokrytą i bufonem, trochę dzięki strzałom Lee Harleya Oswalda (czy na pewno jego?!) przeszedł do historii, a zamach z Dallas na stałe zapisał się w świadomości całego świata i popkulturze.
Śmierć w zamachu poniosło jeszcze trzech innych prezydentów USA. Najbardziej znany jest oczywiście przypadek Abrahama Lincolna. Słynny przywódca z czasów wojny secesyjnej został zamordowany niedługo po objęciu drugiej kadencji, 14 kwietnia 1865 roku. Zamachowiec, aktor John Wilkes Booth, wtargnął do niestrzeżonej loży teatralnej prezydenta i strzelił Lincolnowi w głowę. Co więcej, po dokonaniu swojego czynu zeskoczył na scenę i wykrzyczał rzekome słowa Brutusa, zabójcy Juliusza Cezara: „Sic semper tyrannis” („tak to się zawsze dzieje tyranom”). Dwóch pozostałych amerykańskich prezydentów, którzy zostali zamordowani w czasie swojej kadencji, to James Abram Garfield (1881) i William McKinley (1897–1901) – tego drugiego zabił anarchista polskiego pochodzenia Leon Czolgosz.
W zamachach zginęło też wielu innych światowych przywódców, między innymi królowie Francji Henryk III (znany w Polsce jako Henryk Walezy) i Henryk IV Burbon, car rosyjski Aleksander II, cesarzowa austriacka Elżbieta Bawarska (Sisi), król Jugosławii Aleksander I Karadziordziewić (zabity wraz z francuskim ministrem spraw zagranicznych Louisem Barthou), premier Indii Indira Gandhi, premier Izraela Icchak Rabin oraz premier Szwecji Olof Palme.
W historii Polski królobójstwo nie było jednak znane. Co prawda w 1296 roku zamordowany został Przemysł II, pierwszy polski król po okresie rozbicia dzielnicowego, ale tutaj „zleceniodawcą” byli wrodzy mu niemieccy elektorzy Brandenburgii. W 1620 roku szlachcic Michał Piekarski próbował, w zemście za własne krzywdy, zabić króla Zygmunta III Wazę. Nie udało mu się to, a złapany został srogo ukarany – najpierw go torturowano w celu wymuszenia zeznań (stąd powiedzenie „pleść jak Piekarski na mękach”, oznaczające mówienie bzdur), a następnie obcięto rękę i rozciągnięto końmi, a spalone prochy zamachowca wystrzelono z armaty. W 1771 roku przyszły bohater amerykański, a wtedy konfederat barski Kazimierz Pułaski dowodził porwaniem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Zostało ono uznane za zamach i skończyło się potępieniem tego dzielnego żołnierza.
Niestety, ta tradycja została zburzona 16 grudnia 1922 roku. Tego dnia w galerii Zachęta w Warszawie doszło do zastrzelenia odwiedzającego wystawę pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczpospolitej Gabriela Narutowicza. Zamachowiec, malarz i zadeklarowany nacjonalista Eligiusz Niewiadomski, działał w atmosferze nienawiści skierowanej wobec Narutowicza. Mająca większość w parlamencie prawica (na czele z narodową demokracją) nie zdołała przeforsować wyboru swojego kandydata, o klęskę polityczną oskarżając mniejszości narodowe, których posłowie (wspólnie z lewicą i partiami chłopskimi) głosowali na profesora-inżyniera mieszkającego przez wiele lat w Szwajcarii. Rozpętano na niego histeryczną nagonkę (w której niechlubną rolę odegrał m.in. gen. Józef Haller), zakłócono uroczystość zaprzysiężenia prezydenta, a po kilku dniach zamachowiec oddał w jego kierunku strzały. Sam miał powiedzieć, że wcześniej szykował się do zabicia Józefa Piłsudskiego.
Niestety, Niewiadomski został XX-wiecznym Herostratesem – choć uznano go wyłącznie za szaleńca (co zdjęło odpowiedzialność z autorów politycznej nagonki), to do dziś jest on czczony przez skrajną prawicę. Na jego grobie podobno stale pojawiają się świeże kwiaty...
Tomasz Leszkowicz