Każdego roku wyobraźnia podsuwa mi wspaniałe, zimowe obrazy. Widzę ośnieżone szczyty górskie, świetnie wyposażone stoki narciarskie, przytulny hotel z wesoło trzaskającym kominkiem. Czasami niemal czuję na ustach smak grzańca spożywanego przy ognisku podczas niezbyt mroźnej, pełnej gwiazd nocy. No cóż, jeśli chcę to wszystko zobaczyć, to włączam Różową Panterę, oczywiście pierwszą część, tę z 1963 r. kręconą w Alpach, nawet nie muszę wtedy wychodzić z domu. Nie muszę, bo nie chcę.
O tej porze roku mam już zimy i wszystkich związanych z nią przyjemności serdecznie dosyć. Ciągłego odśnieżania podjazdów i chodników, grubych ubrań, wiecznie oblodzonych szyb w samochodzie i smaku soli na ustach. Nawet brutalnie rozbudzony świstak Phil kilka tygodni temu nakazał jej wyprowadzkę, a ona nic, dalej z nami siedzi. Synoptycy obiecywali (!) wczesną wiosnę, guzik z tego.
Zima byłaby piękna i przyjemna, gdyby nie pogoda. Gdyby nie niższe od powszechnie akceptowanych temperatury, większe od dopuszczalnych opady śniegu, etc. Akurat krótkie dni o tej porze roku uważam za najlepsze, bo szybko się o nich zapomina. Przychodzi taki moment, że człowiek naprawdę chce się gdzieś ruszyć, ale nie ma potrzeby i celu. Poleciałoby się na chwilę w ciepłe kraje, ale komu by się chciało jechać na lotnisko... Teraz będę narzekał podwójnie. Na porę roku i na siebie.
Kiedy zimowy blues dopadnie mnie na całego, zwykle tak gdzieś w pierwszej połowie stycznia, wówczas radośnie wyobrażam sobie, że są gorsze miejsca – Minnesota, Północna Dakota, Maine, Alaska, cała Kanada. Australia też nie zachęca, bo gdy u nas minus milion stopni, to u nich ognie piekielne i smażenie pieczywa na kamieniach w ogrodzie się odbywa. Chyba nieco racji mają ci, którzy twierdzą, że trudno mnie zadowolić...
Znajdując się w takim stanie umysłu postanowiłem wykorzystać długie, zimowe wieczory i zrealizować jakiś projekt domowy. Nic wielkiego, jakiś obrazek zawiesić lub okno uszczelnić. Rozglądałem się długo za zajęciem wymagającym minimalnego nakładu sił, które przyniosłoby widoczne korzyści. Obrazki wisiały, z okien nie wiało. W jednym z pomieszczeń stało jednak stare biurko, które już mało komu do czegokolwiek służyło. Jakoś tak się porobiło, że małe i przenośne urządzenia elektroniczne pozwalają na pracę w każdym miejscu, więc tradycyjne komputery z monitorami i klawiaturami odchodzą do lamusa. Wraz z nimi niepotrzebne stają się biurka, choć akurat to smuci mnie bardzo. W końcu nie zostały one stworzone na potrzeby komputera, do cholery. Doszedłem do wniosku, że gdyby przy biurku było lepsze oświetlenie, to kto wie... może posłużyłoby jeszcze jakimś innym celom... Może do czytania książek, sklejania modeli samolotów, układania pasjansów??
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. W 15 minut nałożyłem na siebie obowiązkowe o tej porze, wielowarstwowe ubranie. Potem kilka minut rozgrzewania pojazdu. Następnie podróż od sklepu, parkowanie i poszukiwania lampki idealnej. Po dwóch godzinach i trzech kolejnych sklepach znalazłem niemal doskonałą. Nie za dużą, nie za małą, odpowiedniej mocy i kształtu. Cudo!
Powrociłem do domu, zdjąłem wielowarstowe ubranie, rozgrzałem się nieco i zabrałem za oświetlanie biurka. By to zrobić, należało rozpakować urządzenie, połączyć ze sobą trzy elementy, włączyć do prądu i pstryknąć przełącznik. Pstryk! Nic, ciemność. Potrząsnąłem lampką, bo to zawsze podstawowa czyność wymagana w takich sytuacjach. Pstryk! Nic, wciąż ciemność. Nie zastanawiając się zbyt wiele na przyczynami, rozmontowałem urządzenie i włożyłem do pudełka. Nie bez przygód, bo każdy przecież wie, że ponowne wykorzystanie oryginalnego opakowania niemal graniczy z cudem.
15 minut ubierania, podróż do sklepu, parkowanie, kolejka do zwrotów... Sympatyczny, starszy pan zapytał o powód rozstania z lampką. Nie działa – mówię. Sprawdzałeś kontakt? Może prądu nie ma... Popatrzyłem na niego wymownie, jakbym był elektrykiem z doświadczeniem co najmniej 30-letnim. Złapałem inne pudełko z taką samą lampką i pojechałem do domu. Rozpakowanie siebie, rozpakowanie urządzenia, złożenie go, włączenie. Pstryk! Nic. Zero światła. Coś na głos powiedziałem, bo z sąsiedniego pokoju zainteresowany akcją przyszedł 4-letni prezes domu. Po pierwsze pouczył mnie, bym nie przeklinał. A po drugie to o co chodzi? Ponieważ wyznaję zasadę, że jak dziecko pyta, wszystko mu trzeba wytłumaczyć, objaśnianie problemu zabrało 10 minut. Tato, może prądu nie ma? Spojrzałem na niego prawie jak na starszego pana w sklepie, choć z pobłażliwym uśmiechem. Chodź młody, pomożesz mi lampkę spakować...
Pół godziny poźniej przywiozłem ze sklepu trzecią. Nie przedłużając, sytuacja powtórzyła się. Pstryk i nic. Pstryk, pstryk, pstryk... ile bym nie pstrykał, nie chciało świecić. Spóźniony doszedłem do wniosku, że coś jest nie w porządku. Po krótkiej chwili wiedziałem już, że prądu nie ma i wystarczyło zajrzeć do skrzynki z bezpiecznikami.
Oczywiście, to wszystko mogło nie mieć żadnego związku z porą roku. Wolę jednak wersję pierwszą i jej się będę trzymał, bo jest dla mnie łagodniejsza. Nauczony doświadczeniem żadnych remontów, napraw i poprawek więcej nie robiłem i przed końcem zimy robił nie będę. Ograniczam się do wkładania wielu warstw ubrań, niezbędnego odśnieżania i odliczania dni w kalendarzu.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.