Amerykanie lubią wskazywać palcem i wyśmiewać idiotyczne ustawy w innych krajach. Mają rację, bo w niektóre trudno uwierzyć. W jednym z greckich miasteczek otworzenie własnego biznesu wiązało się przez jakiś czas z wykonaniem prześwietlenia klatki piersiowej oraz oddaniem próbki moczu i kału do badania Departamentowi Zdrowia. Nawet jeśli w planie mieliśmy sprzedawanie parasoli na plaży.
Na Filipinach obowiązywało przez jakiś czas prawo zakazujące posiadaczom samochodów używania ich w określone dni tygodnia. Chodziło o ochronę środowiska. Tak więc pojazdy z rejestracją kończącą się cyfrą 1 i 2 nie mogły jeździć po ulicach w poniedziałki. 3 i 4 we wtorki, 5 w środy, itp. Były już burmistrz Londynu, obecnie minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, czyli Boris Johnson, wydał podczas olimpiady w 2012 roku dekret, w którym sugerował, by dzieci nie oglądały zawodów strzeleckich. Łucznictwo było według niego w porządku.
Przykładów z różnych zakątków świata mamy wiele. Jednak mieszkańcy tego kraju powinni być chyba bardziej powściągliwi we wskazywaniu palcami i wyśmiewaniu innych. U nas również nie brakuje biurokratycznych potworków. Mało tego, w wielu kategoriach królujemy. Nie chodzi jednak o głupie, czy śmieszne prawa, bo takie można znaleźć na co drugiej stronie internetowej. Chodzi o ustawy, które poważnie szkodzą mieszkańcom, ograniczają prywatną przedsiębiorczość, czy wyciskają z nas ostatni grosz. To, że przy okazji niektóre są śmieszne nie znaczy, że powinniśmy je traktować jako rozrywkę.
Najgorsze jest chyba to, że atakowani jesteśmy potrójnie. Najpierw głupoty wymyśla biurokratyczna maszyna federalna, potem własne mądrości dokłada poszukujący gotówki stan, po czym dobijani jesteśmy przez władze lokalne, które pod tym względem biją pozostałych na głowę.
Weźmy taki przykład: w pobliskim mieście Milwaukee bankrutująca firma musi wykupić specjalną, kosztowną licencję, zezwalającą na zamknięcie biznesu. Trzeba dostarczyć wielką stertę dokumentów, dokonać opłaty, której wysokość zależna jest od okresu zamykania firmy, a jeśli wyprzedajemy jakikolwiek towar lub wyposażenie, musimy zapłacić kilka dolarów od każdego tysiąca jego wartości poza automatycznym, późniejszym podatkiem od zysku. Dobrze, że jeszcze nie musimy zostawiać próbki moczu. Wszyscy wokół pukają się w głowę, jednak władze miasta nic sobie z tego nie robią, zgarniając fortunę na upadających w trudnym gospodarczo okresie firmach. Zastanowiłbym się kilka razy przed założeniem biznesu w Milwaukee.
Nawet dyplom z najlepszej uczelni nie pozwoli nam na nazwanie siebie dekoratorem wnętrz w Teksasie, jeśli nie wykupimy tam licencji mówiącej, że taki mamy zawód. Bez takiej licencji nasza praca nie może być określana jako dekorowanie wnętrz, może jako przekładacz poduszek lub znawca kolorów ścian. Oczywiście chodzi o pieniądze ze sprzedaży licencji, bo przecież nie o jakość usług. W tym samym stanie technik komputerowy musi posiadać licencję detektywistyczną. Próbowałem wczytać się w to prawo, nie do końca rozumiem powody takiej decyzji urzędników. Zresztą jakie by one nie były, na pewno uznałbym je za durne.
W latach 50. co dwudziesty obywatel Stanów Zjednoczonych musiał posiadać błogosławieństwo, czyli licencję na wykonywanie swego zawodu. Dziś dotyczy to już co trzeciej osoby. Takie regulacje to wynik przerośniętej biurokracji i wtrącania się we wszystko wokół. W efekcie coraz mniej osób myśli o założeniu własnego biznesu, bo prościej i bardziej opłacalnie jest po prostu pracować dla kogoś.
Wspominałem już o Milwaukee, więc jeszcze raz o tym mieście. Prowadzenie tam biznesu z własnego domu jest bardzo trudne. Nie można nikogo zatrudniać, wykorzystywać do pracy własnego garażu, przyjmować dostaw towaru i posiadać znaków na zewnątrz. Jakikolwiek pomysł na firmę musi wiązać się tam z wynajęciem komercyjnego pomieszczenia lub budynku.
W Los Angeles sprzedaż używanych książek traktowana jest podobnie jak klub nocny ze stripteasem lub sklep z bronią. Właściciel antykwariatu musi od policji uzyskać zgodę na otwarcie firmy, oddać odciski palców i przejść kontrolę historii kryminalnej. Podobnie większość osób oddających książki do sprzedaży. Każda książka musi być odpowiednio ostemplowana i trzymana przez 30 dni na wypadek, gdyby policja chciała ją obejrzeć.
W słonecznym i roztańczonym Miami wielką popularnością cieszy się sprzedaż uliczna. Będąc tam na wakacjach i kupując na plaży koszulkę, kapelusz lub lody może przyjdzie nam do głowy założyć podobny mikrobiznes i przenieść się do tej krainy na stałe. Spokojnie, to nie takie proste. By zdobyć miejską licencję na sprzedaż towaru z samochodu, straganu lub pudełka potrzebujemy: licencję zawodową z miasta, licencję zawodową z powiatu, licencję z departamentu handlu, jeśli zamierzamy sprzedawać żywność robioną przez nas lub licencję z departamentu rolnictwa, jeśli będzie ona wcześniej pakowana. Jeśli sprzedajemy gumę do żucia, potrzebna jest dodatkowa licencja miejska. Wdech, wydech… Poza tym certyfikat podatkowy z miasta, powiatu, zaświadczenie stanowego urzędu podatkowego, że wszystkie nasze podatki z przeszłości są zapłacone. Wdech, wydech… Jeśli mamy obwoźny stragan potrzebujemy kopię dowodu rejestracyjnego i samą rejestrację dla niego, zaświadczenie o sprawności technicznej z podpisami i pieczątkami trzech różnych departamentów. Nie, to nie wszystko. Musimy wykupić ubezpieczenie na pół miliona dolarów na wypadek wypadku z udziałem klienta, drzewa, krawężnika lub nas samych. Jak już to wszystko zbierzemy, wykupimy i zgromadzimy, wówczas dostajemy z miasta numer upoważniający nas do wzięcia udziału w loterii pozwoleń na sprzedaż uliczną. Serio! Jeśli dopisze nam szczęście, możemy zacząć myśleć o biznesie. Jeśli nie, co przydarzy się większości składających aplikację, poważnie pomyślmy o przenosinach.
To tylko garstka przykładów. Tych małych potworków biurokratycznych. Są jednak też wielkie i straszne.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.