Wyczytałem niedawno w internetowej gazecie, że w jednym z polskich miast doszło do prawdziwej wojny. Bywalcy pewnej restauracji zaczęli obrzucać się pierogami i oblewać kefirem. Może nie była to restauracja, a jeden z ostatnich barów mlecznych, ale to akurat nie ma większego znaczenia. Chodzi o to, że nikt nie interweniował, nie wzywał pomocy, sprawa rozeszła się po kościach. Sprawcy zamieszania podobno bez pośpiechu opuścili lokal i widziano ich później spokojnie popijających piwo w rynku tego samego miasta. Tutaj byłoby to niemożliwe.
Kilka lat temu w podobnej sytuacji znalazła się pewna amerykańska rodzina. Mąż, żona i małe dziecko spożywali obiad w etnicznej restauracji. W pewnym momencie doszło do drobnej sprzeczki, mężczyzna nieładnie nazwał kobietę, bardzo nieładnie, więc ta rzuciła w niego tym, co miała pod ręką. Nadgryzionym meksykańskim burrito. Placek wylądował mu na kolanach, po szyi na koszulę ściekał sos i resztki fasoli. Facet zachował się po męsku, czyli wezwał policję. Serio. Zadzwonił na 911. Ta przyjechała, oceniła sytuację, aresztowała kobietę, a sąd wyznaczył jej przed rozprawą kaucję w wysokości 500 dolarów. Dziecko oczywiście wcześniej zabrano. Tak się rozwiązuje w cywilizowany sposób podobne, jakże drobne, sprawy. Korzystając z pomocy innych, niezaangażowanych emocjonalnie osób w mundurach.
Nie chcę być stronniczy, ale zachowanie kobiety było z wielu powodów nieodpowiednie. Rozumiem, że poczuła się urażona użyciem obraźliwego słowa w towarzystwie dziecka, ale po pierwsze, nie wolno marnować jedzenia!
Wpajano mi to od małego na wiele sposobów. Nawet jeśli nie smakuje, rzucać nim nie wolno. Nie przypominam sobie, by w mojej obecności ktoś ostatnio rzucił jedzeniem, nawet jeśli to ja gotowałem. Wtedy byłoby to zrozumiałe i pewnie wybaczone. Na szczęście gotuję od czasu do czasu, nawet gotowaniem tego nazwać nie można, a raczej przygotowaniem, przyrządzeniem, wyłożeniem. O, tak brzmi lepiej. Nawet czasami słyszałem pochwały: Hmm...całkiem...niezłe...zobacz..nawet...kot...to...je...
Wracając jednak do tematu, to z całą stanowczością należy zaznaczyć, że rzucanie jedzeniem powinno i, jak widzimy z reakcji policji, jest w wielu miejscach przestępstwem. Nawet jeśli w wyniku uderzenia kukurydzianym plackiem w twarz nikomu nic się nie stało. Bo przecież mogły to być gorące, pieczone kasztany, a wtedy mógł stracić przytomność i poważnie się poparzyć. Mogła to być ryba, której ość mogła przebić skórę i przeciąć tętnicę, w najlepszym przypadku trafić w oko. Mógł to być soczysty stek wołowy, z którego w ułamku sekundy przez skórę mogły do organizmu mężczyzny przedostać się oficjalnie zabronione związki chemiczne i niepotrzebne antybiotyki.
Na szczęście w tym kraju już dawno temu powołano specjalną komisję zajmującą się bezpieczeństwem żywności. Pod pozorem kontroli jakości produktów, ich składu, przydatności do spożycia, agenci federalni kontrolują w rzeczywistości ich bezpieczne zastosowanie. To nie żart. Bardzo niewiele sklepów sprzeda nam w całości mortadelę, zwykle krojąc ją na plasterki. To konsekwencje podobnego zdarzenia na Florydzie, gdy mąż rzucił w żonę wielkim, kilkufuntowym kawałkiem tej wędliny. Ta straciła równowagę, uderzyła głową w krzesło, utraciła przytomność i trochę krwi. Z domowej kłótni o zawartość lodówki zrobiła się próba morderstwa...
Zwróćcie uwagę, jak nagle kurczą się wszelkie produkty na półkach sklepowych. Coraz mniejsze opakowania, coraz cieńsze wędliny, kostki sera jakby lżejsze. To dla naszego bezpieczeństwa. Byśmy mimo wszystko nie kupowali za dużo, z myślą o nas i naszych bliskich podnoszone są ceny. Mało kogo stać na całą mortadelę, a zaledwie na kilka plasterków. Możemy nimi rzucać do woli. To nie jest próba zrobienia nas w balona, ale szczera troska rządu o bezpieczny byt nas i naszych bliskich.
Jeśli chodzi o robienie w balona, to jest nim na pewno planowana wyprawa na Marsa. Od kilku lat słyszymy o prowadzonych przygotowaniach. Poznajemy osoby, które przeszły „jakieś” szkolenia i otrzymały certyfikat przydatności dla projektu. Z opóźnieniem dociera do nich fakt, że jeśli wyprawa ta w ogóle dojdzie do skutku za ich życia, będą już na emeryturze i żadne, nawet najlepsze szkolenie nie pomoże im w realizacji marzenia. Nie przeszkadza to innym w zarabianiu pieniędzy.
Co chwilę ktoś ogłasza nabór kandydatów na podróż w jedną stronę. Wpisowe od kilkudziesięciu do kilkuset dolarów. Ponieważ takie okazje nie trafiają się często, zgłaszają się tysiące, zwłaszcza jeśli cena nie jest wygórowana. Podczas jednej takiej akcji wpisowe wynosiło zaledwie 38 dolarów. Kto nie zapłaci tak drobnej sumy za możliwość ucieczki z tego świata? Do mało znanej firmy organizującej konkurs na załogę kosmicznego pojazdu mającego wkrótce opuścić Ziemię zgłosiło się ponad 200 tysięcy osób. Niektórzy w celu podniesienia prawdopodobieństwa wygranej wykupili po kilkanaście zgłoszeń. Firma założona przez kilku sprytnych młodzieńców w tydzień zarobiła ponad 7 i pół miliona dolarów, po czym ślad po niej zaginął. Kilka miesięcy później w innym stanie, w innym mieście, odbył się kolejny nabór. Do dziś pewnie mamy już kilkaset gotowych do odbycia podróży załóg, ciągle jednak nie mamy odpowiedniego środka transportu, czy wiedzy jak uzyskać tlen na Marsie. Wiemy jedynie, że racje żywieniowe będą niewielkie, lekkie i bezpieczne.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.