„To ważne, żeby czasem się zatrzymać. Zrobić sobie przerwę w tej długiej podróży, jaką jest życie. Znalazłaś przystań i po prostu na chwilę zarzuciłaś kotwicę. Kiedy już odpoczniesz, wystarczy wypłynąć w dalszy rejs”. (Moje miejsce…)
Takich złotych myśli w tekście Satoshi Yagisawy jest sporo i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby całość powieści byłą w stanie umieść tę ilość mądrości. Jak się jednak okazuje, nie zawsze i nie każdemu udaje się napisać tekst, który potrafi sprostać starożytnej formule złotego środka, czy też tak arystotelesowskiej zasadzie decorum, czyli zgodności formy gatunkowej z treścią, po to, by nie wyszła z literackiego zamiaru parodia czy, co znacznie gorsze, coś jedynie śmiechu warte.
Moje miejsce w antykwariacie Morisaki znacznie się rozmija, a w zasadzie kompletnie rozjeżdża z naszymi, z natury i z doświadczenia, szczególnie wygórowanymi oczekiwaniami wobec autorów japońskich. Niezwykle wyrafinowana, skomplikowana, historycznie fascynująco osadzona i niebywale oryginalna we wszystkich aspektach, kultura japońska nauczyła nas oczekiwać zawsze czegoś nadzwyczajnego od jej twórców – a tu nagle tacy autorzy jak Satoshi Yagisawa, Toshikazu Kawaguchi, Yoko Ogawa czy Sayaka Murata. Co z tymi tekstami robić i jak z nimi żyć?
Dlaczego pada to pytanie? Otóż z bardzo prostego powodu. Wspomniani autorzy piszą łatwo, lekko i przyjemnie (albo średnio przyjemnie), zadając znaczący cios naszym literackim oczekiwaniom. Co w nich takiego rozczarowującego? Banał. To kategoria deprecjonująca, którą trudno zaakceptować w czymkolwiek i jakkolwiek, literaturę w to włączywszy. Banalność jest zawsze mdła i bez wyrazu, tekst banalny nie jest nigdy kontrowersyjny, inspirujący czy odkrywający nowe horyzonty, bo jest właśnie banalny. I jakkolwiek opowiadania (powieści) Toshikazu Kawaguchi’ego sprzedają się w milionowych nakładach, a tajemnicza historia niewielkiej i rzadko uczęszczanej kawiarenki z tajemniczym stołkiem, który wyrzuca nas w inne wymiary czasowe, jest ciekawym konceptem, to trudno zaiste pozbyć się wrażenia, że coś tu, jak mówią młodzi ludzie, nie styka.
Podobnie zresztą jak w Ukochanym równaniu profesora, które wprawdzie wrzuca nas w matematyczne równania i naukowe zadziwienia, ale tylko pozornie, bo całość aż ocieka od słodkiego, lukrowanego banału. Ale co jest złego w banale polukrowanym i danym do czytania? Czy może być coś milszego, łatwiejszego, przyjemniejszego i bardziej pożądanego? Oczywiście, że nie – stąd milionowe nakłady powieści wspomnianych autorów, co nie zmienia faktu, że ilość lukru, który możemy zlizać, jest jednak ograniczona, bo przesada w tymże lizaniu może konkludować dramatycznym rzyganiem.
O czym jest Moje miejsce w antykwariacie Morisaki? O młodej dziewczynie, która przeszła traumę rozstania z chłopakiem, a potem jest dramat cioci umierającej na raka. W tak zwanym międzyczasie główna bohaterka nie bardzo może sobie ustawić relacje z nowym partnerem, a do tego dochodzi straumatyzowana przyjaciółka, której siostra zginęła tragicznie i trzeba koniecznie znaleźć dla niej książkę widmo. Do tego wszystkiego jest jeszcze wujek, właściciel tytułowego antykwariatu, którym musi się opiekować po śmierci ciotki. Węzeł zdarzeń i ludzi jest więc bardzo obiecujący, gorzej z jego literacką realizacją. Jeśli tak istotne sprawy jak śmierć i miłość sprowadza się do trywialnych definicji i popularnych sentencji rodem z podręczników uczących pozytywnego myślenia, to dostajemy oblane bardzo grubą warstwą lukru ciastko, do którego nie ma sensu się nawet wgryzać, bo słodycz nas może przeprawić o zgagę.
Co ciekawe, tekstów tego typu przybywa lawinowo, czego idealnym przykładem jest historia wspomnianej kawiarni gdzieś w Tokio, która doczekała się pary kolejnych części. Skoro zatem jest zapotrzebowanie na lukier, trzeba go dostarczać czytelnikom w nieograniczonych ilościach. I tak się dzieje:
„- Dziękuje, że dla mnie zapłakałaś – powiedziała. - Kiedy ci źle, nie powstrzymuj się, płacz, ile tylko potrzebujesz. Łzy są dla was, bo będziecie musieli żyć dalej. Na pewno nadejdzie jeszcze wiele smutnych momentów. O takie akurat nietrudno. Dlatego nie uciekaj przed nimi, tylko płacz śmiało, idź naprzód razem ze smutkiem. Na tym polega życie”. (s. 167/168)
I wszystko jasne! Jeśli popłaczemy, to nam ulży, jakoś damy radę, bo na tym polega życie. Nie musimy się zatem wysilać ani w żaden sposób napinać w dramatycznych momentach, które nasze życie naznaczają absurdem, wystarczy dość głośno popłakać.
Trudno pozbyć się wrażenia, że czytamy momentami całe fragmenty jakby żywcem wyjęte z nieomalże kultowego, wydanego w milionach egzemplarzy Alchemika, Paulo Coelho. To jest zresztą wrażenie niepozbawione podstaw – oba teksty zbliża do siebie ich przesłanie, które można streścić w niezbyt skomplikowanej frazie: szukaj skarbu w sobie, nie poza sobą. Cały motyw poszukiwania nieistniejącej powieści, która ma wprawdzie tytuł, ale nie istnieje, bo jest tylko i wyłącznie literacką plotką i fantazją czytelniczą, koncentruje się właśnie na tymże przesłaniu: nie szukaj odpowiedzi na swoje problemy poza sobą, ona jest w tobie! Nie wiedziałeś, to się właśnie dowiedziałeś. I nie byłoby w tym niczego nieodpowiedniego czy irytującego, gdyby nie sztuczność i fałsz lukrowania świata, przedstawionego w opowiadaniu Satoshi Yagisawy, a to właśnie tenże lukier czyni tekst nieznośnym w swej banalnej sztuczności, bardzo dalekiej od rzeczywistego świata drastycznej codzienności.
W recenzji opracowanej przez wydawnictwo Kwiaty orientu, napisano: „Czy da się przeżyć życie, nie angażując się w sprawy innych i nie mówiąc o tym, co się naprawdę czuje? I nie czytając książek? Takako prawie by się to udało…
Po zerwaniu z super przystojnym Hideakim, z którym łączyła nadzieje na przyszłość, rzuciła pracę i zamierzała przespać resztę życia. Nie pozwolił jej na to wujek Satoru – przyjaciel z jej lat dziecięcych, który teraz jawi się jej jako nieudacznik. No bo kim może być porzucony przez żonę właściciel zatęchłego antykwariatu? Okazuje się jednak, że wujek ma wielu przyjaciół (równie wścibskich jak on), a jego sklep jest ceniony przez znawców literatury. Czy dzielnica pełna książek i jego mieszkańcy odmienią życie Takako? I czy Takako znajdzie w sobie siłę, aby pomóc innym?
Powieść Moje dni w antykwariacie Morisaki aż się skrzy od dowcipu, a przy tym dotyka najgłębszych potrzeb człowieka – bycia kochanym i rozumianym”.
Naprawdę? Można mieć poważne wątpliwości, ale zawsze warto spróbować popłakać. Może nam ulży. Jedna rzecz w tekście Yagisawy jest świetna. Ponieważ spora część akcji, a w zasadzie jej całość, jest związana z antykwariatem specjalizującym się w klasycznej literaturze japońskiej, poznajemy, często niestety tylko z nazwisk, wielu jej genialnych twórców, od Osamu Dazaia (znamy go choćby z genialnego Zatracenia), przez Kosaku Takiiego, Kotaro Takamurę, po Jun’ichiro Tanizakiego, Hideo Kobayashiego i Tosona Shimazakiego. I to jest wspaniałe.
Satoshi Yagisawa, Moje miejsce w antykwariacie Morisaki, wyd. Kwiaty orientu, przeł. Dariusz Latoś, 2023, s. 198.
Zbyszek Kruczalak
www.domksiazki.com