Tak sparafrazować można słowa piosenki Andrzeja Sikorowskiego, słynnego barda krakowskiego. Smutna to ballada, pełna refleksji i zadumy. Piszę ten felieton już po powrocie do Chicago. Układałem go sobie w głowie podczas lotu powrotnego do Wietrznego Miasta i naprawdę trudno było mi znaleźć coś pozytywnego, co mógłbym napisać o Międzynarodowych Targach Książki w Krakowie. W końcu postanowiłem, że najpierw zadzwonię do naczelnego, by upewnić się, czy jest gotów opublikować smutki wydawcy (Exlibris), który po kilkunastu latach odwiedził tę imprezę już nie jako wystawca, gdzie w okresie świetności na stoisku swoje książki podpisywali autorzy tacy jak Łysiak, ks. Maliński, Mleczko, prof. Szaniawski (można wymieniać bez liku). No cóż, chciałoby się zanucić – A gdzie te chłopaki, gdzie?
Już w porannym pociągu relacji Warszawa–Kraków, w dniu otwarcia targów (które trwały od 24 do 27 października), czułem nutkę nostalgii. Po raz pierwszy miałem tam być tylko jako odwiedzający. Zapowiedzi były szumne: Międzynarodowe Targi Książki, ponad 470 wystawców z Polski i ze świata. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Kilka małych stoisk – rumuński wydawca, pseudo-stoisko ukraińskiego dystrybutora i wystawa literatury norweskiej. Tak właśnie wyglądała owa "międzynarodowość" – typowa manipulacja zaprzyjaźnionych mediów. Zapowiedziano też obecność ponad 800 autorów – kolejna iluzja stworzona dla czytelnika.
Warto jednak podkreślić, że nie brakowało warsztatów i paneli dyskusyjnych odbywających się między halami wystawienniczymi Dunaj i Wisła, z wygodną komunikacją między budynkami.
Organizatorzy starali się wprowadzić atmosferę międzynarodowego targu, ale atmosfera to jedno, a rzeczywistość to drugie. Materiały prasowe obiecywały liczne spotkania branżowe, na które liczyłem, mając umówionych kilku wystawców i dystrybutorów pod kątem polonijnego czytelnika w Chicago. Ale cóż, naiwny byłem – już o 9 rano do hal wlała się fala roześmianej młodzieży, która natychmiast zablokowała wąskie przejścia pomiędzy stoiskami. Promocja książki wśród młodych to piękna inicjatywa, podpisuję się pod nią obiema rękami, ale przez cały czas mojego pobytu z trudem mogłem cokolwiek zobaczyć czy porozmawiać z wystawcami.
Autobusami przywieziono młodzież z Krakowa i okolic, która tłumnie zapełniła hale do granic możliwości. Jednak przy cenach książek i innych produktów, które nie schodziły poniżej 50 złotych, wielu młodych czytelników nie mogło pozwolić sobie na zakup. Zatem jaki był cel tej frekwencji? Dlaczego wprowadzono ich na targi bez możliwości spokojnego oglądania książek i uczestniczenia w wydarzeniach? Tajemnica szybko się wyjaśniła – organizator "zadbał" o frekwencję we współpracy z samorządami. Tylko czy nie można było zorganizować tych wycieczek godzinę lub dwie wcześniej, aby młodzi mogli spokojnie porozmawiać z wystawcami i wydawcami? A może warto było zaplanować osobne stoisko z tanimi książkami za kilka złotych? Sfrustrowani uczestnicy kiermaszu opuszczali halę z pustymi rękami dając upust swemu rozczarowaniu.
Wysokie koszty targowe były odczuwalne – cena najmniejszego stoiska dla wydawcy to po przeliczeniu wydatek rzędu 6-7 tysięcy dolarów. Nic dziwnego, że wśród 470 wystawców, około 300 stanowili ci, których stoiska finansowane były przez fundacje państwowe. Wydawcy niezależni, dla których targi stają się zbyt kosztowne, coraz częściej wycofują się z udziału. Jak mówili z goryczą, to ich ostatnie targi. Aż chciałoby się powiedzieć – to już nie targi, to kiermasz.
Wciąż czasami odwiedzam, choć rzadziej, Międzynarodowe Targi Książki w Londynie, Bolonii czy Frankfurcie, które naprawdę zasługują na miano międzynarodowych. Były takie również w Polsce, w Warszawie – były! Niestety, brak rozsądku i krótkowzroczność doprowadziły do zapaści. Może narażę się czytelnikom, zwłaszcza Krakusom – ale trzymam za słowa barda Sikorowskiego – proszę, nie przenoście nam... to już było. Róbcie kiermasz książki, gdzie czytelnik, zwłaszcza młody i emeryt, będzie mógł kupić książkę w normalnej cenie – to również odezwa do wydawców.
Póki co redaktorze, tak jak rozmawialiśmy późną nocą i doszliśmy do wniosku, że udało się nam przekazać własnym dzieciom miłość do słowa pisanego – książki, nieważne w jakim języku, czy napisana jest po polsku, angielsku, czy nawet w języku Swahili. Najważniejsze, by była czytana, by łączyła pokolenia, by inspirowała.
Kochajmy więc książki, wspierajmy wydawców, zachęcajmy młodzież do czytania. Póki my, czytelnicy, żyjemy – książka papierowa na pewno nie zginie. Kochajmy też więc nasze polonijne kiermasze, gdzie za kilka dolarów można jeszcze kupić dobrą książkę.
Andrzej Frukacz
emerytowany wydawca
P.S. Mam świadomość chaosu w tym felietonie, lecz oddaje on dokładnie to, co wywiozłem z kiermaszu w Krakowie – przepraszam, Międzynarodowych Targów Książki.