Pamiętacie tę chwilę, gdy siedzieliście prawie bez ruchu, wpatrzeni w nieokreślony punkt gdzieś na linii horyzontu, z głową pozbawioną myśli, zasłuchani jedynie we własny oddech? Może to było w parku, może na plaży, może nawet we własnym domu. Czyż nie było to wspaniałe uczucie, takie nie robienie niczego? Pewnie było...
Holendrzy nazywają to niksen, reszta świata bezczynnością. Osobiście wolę tę pierwsza nazwę, bo nie odczuwam przy niej wyrzutów sumienia. Wyobraźmy sobie, że dzwoni telefon:
- Co robisz?
- Nic, siedzę sobie bezczynnie.
Pewnie od razu w głowie naszego rozmówcy pojawia się myśl, że obijamy się, a tyle rzeczy na nas czeka. Trzeba nakarmić psa i kota, odebrać dziecko z przedszkola, odśnieżyć chodnik, zmyć naczynia. Jakby słysząc te nieme uwagi zaczynamy się czerwienić, choć przecież przez telefon tego nie widać. Choć z głębokim westchnieniem, to jednak podejmujemy decyzję ruszenia tyłka i wzięcia się za jakieś pożyteczne zajęcia.
Ale gdy użyjemy słowa niksen świat wygląda inaczej. Bezczynność staje się celem naszego działania, lub raczej jego braku. Jesteśmy usprawiedliwieni, nie musimy się tłumaczyć, świat nas rozumie, nasi rozmówcy telefoniczni też.
Ja, człowiek znany z zamiłowania do lenistwa, dopiero niedawno dowiedziałem się o istnieniu niksen. Lata za późno! To cała filozofia, to styl, dążenie.
Ach, ci Holendrzy, wiedzą co w życiu dobre.
Trochę nie rozumiem w jaki sposób niksen wpasował się w holenderskie zamiłowanie do działania. Podejrzewam, że będąc wychowanym w społeczeństwie, które nie znosi lenistwa, poddawanie się niksen musi wymagać sporej samodyscypliny.
Kilka dni temu całkiem przypadkowo wpadłem w stan niksen. Nie planowałem, nie zamierzałem, nie dążyłem do tego. Stało się tak bez mojego świadomego udziału. Była to pewna odmiana tej bezczynności, gdyż siedziałem bez ruchu, z lekko rozchylonymi ustami, miałem pustkę w głowie ale targały mną sprzeczne uczucia. Po naszemu powiedziałbym, że zastygłem w osłupieniu.
Otóż przeglądając różne ciekawe strony trafiłem na zapowiedź produktu, chyba kuchennego. Choć nie jestem pewny. Zaraz się nad tym wspólnie zastanowimy.
Grupa młodych wynalazców stworzyła solniczkę. Wygląda jak mały walec, trochę jak głośnik stojący na stole, mieniący się wielokolorowymi światełkami. Albo jak jakiś kosmiczny termos. Oczywiście wyposażona jest w bluetooth i wifi, więc automatycznie podłączamy ją do naszego mądrego telefonu i jeszcze mądrzejszego domu, najlepiej zestawu inteligentnych głośników Alexa lub Google.
Po co?
By operując telefonem lub głosem regulować natężenie i kolor światła. Solniczka służy za lampkę, jak trzeba pobudza nastrój lub pozwala odczytać menu w restauracji. Albo przepis w książce kucharskiej.
To nie wszystko, o nie!
Oczywiście, że ma wbudowany głośnik!
Możemy poprosić solniczkę (brzmi idiotycznie, czyż nie?) o zagranie jakiegoś romantycznego lub popularnego kawałka z listy przebojów. Lub kołysanki dla dziecka.
Bo solniczka ta, nazwana Smalt z połączenia wyrazów smart i salt, w przeciwieństwie do głupich solniczek tylko z dziurkami, może być przeniesiona do sypialni, do łazienki, nawet do garażu.
Najlepsze jednak zostawiłem na koniec.
Pozwala ona również na dozowanie soli. To nie jest takie zwykłe solenie. To jest wysoce zaawansowana funkcja techniczna połączona ze sztuką. Otóż chcąc coś posolić mówimy do niej, by nam dała nieco soli. Możemy tez użyć odpowiedniej aplikacji w telefonie. Na przykład chcemy pół łyżeczki. Słyszymy lekki trzask i szum, po czym w maleńkiej szufladce znajdującej się w podstawie gromadzi się wydzielona porcja przyprawy. Wyjmujemy szufladkę, przesypujemy zawartość do garnka lub talerza i już. Jeśli chcemy mniej, na przykład równowartość dwóch potrząśnięć głupią solniczką, wówczas chwytamy telefon, uruchamiamy aplikację i potrząsamy tym urządzeniem tyle razy, ile uznamy za stosowne. W tej samej szufladce pojawia się "wytrzepana" telefonem sól.
Oglądając film promujący ten produkt zastanawiałem się, czy wynalazcy przewidzieli możliwość użycia jej w tradycyjny sposób. Chyba tak, bo w pewnym momencie jedna z aktorek chwyciła Smalt i pochyliła nad talerzem z zupą...
Stop klatka! Powiększenie obrazu! Skąd ta sól wylatuje?? Może się mylę, ale wydaje mi się, iż z dziurek w głośniku...
Spokojny, niski głos lektora zachęca do kupna: "Jest pięknym elementem dekoracji wnętrza, pozwala na stworzenie odpowiedniej atmosfery podczas posiłku, służy jako temat do ciekawej konwersacji z gośćmi". No pewnie, gdyby takie coś pojawiło się u mnie na stole tłumaczeniom nie byłoby końca. A mimo to zapragnąłem Smalt zakupić. Okazało się to na razie niemożliwe. Jest w fazie testów, można składać zamówienia. Cena nieznana.
No więc siedziałem w opisanej wcześniej fazie niksen dobre pięć minut. Totalny bezruch i wyłączony mózg. Nigdy nie widziałem niczego głupszego, niż ta mądra solniczka. Bo to jest bezprzewodowy głośnik z funkcją solenia. Jak pojawi się podobne, przeznaczone do pieprzu, będzie to głośnik z funkcją pieprzenia. I opinii mojej na ten temat nie zmienią najsprytniejsze hasła i filmy reklamowe.
Głupiejemy. Każdego dnia jesteśmy coraz głupsi. Czekam na telewizor z wbudowanym opiekaczem i mikrofalówkę z funkcją spania. Młodym wynalazcom tworzącym Smalt życzę wielu sukcesów. Doskonale wyczuwają rynek i nasze potrzeby. Na pewno uda im się sprzedać ten produkt w milionach egzemplarzy, a wtedy powinni wypłacić z banku wszystkie pieniądze, kupić kawałek plaży i relaksować się w formie niksen do końca świata. To już niedługo.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.