W tym roku udało się zebrać prawie wszystkie niezbędne do rozliczeń podatkowych dokumenty przed upływem wyznaczonego czasu. Nikt przy okazji nie stracił życia, co jest sporym osiągnięciem. W innych domach dochodzi podobno wciąż do sytuacji, gdy w procesie tym ucierpi współmałżonek, niewinne zwierzę, kubek, szklanka, roślina doniczkowa. Dlatego na początku roku przezornie chowa się tam noże i inne ostre narzędzia. Ważne, by uczynić to przed pojawieniem się w skrzynkach pocztowych form rozliczeniowych za poprzedni rok.
Zebrane papiery, poupychane w wielkie koperty, sklejone taśmą leżą w tzw. przedpokoju i czekają na zamówiony dźwig. Ma on je przenieść do podstawionej ciężarówki, która z kolei dowiezie je do biura rozliczeń. Na miejscu w rozładunku pomoże profesjonalna ekipa na co dzień zajmująca się przeprowadzkami.
Szczerze mówiąc, to nie do końca rozumiem dlaczego księgowych otacza się tak wielkim szacunkiem. Ich praca jest o wiele łatwiejsza. Po kilku tygodniach zbierania, segregowania, podliczania, przekładania przez nas papierów jedyne, co muszą zrobić, to wpisać kilka liczb w przygotowane wcześniej formy. Trudne to chyba nie jest...
Trzeba tylko dodać sumy wpisane w rubryki od 23 do 37, podzielić to przez dane z linijki 44-tej, pamiętając jednocześnie, że dane z paragrafu 6 nie mogą przekraczać sum zebranych w rubryce 77 na stronie piątej. Następnie rozdzielamy poważne zarobki od dochodów pojawiających się w ramach uprawianego hobby, mnożymy to, dzielimy, dodajemy i na koniec przesuwamy o dwanaście linijek do góry. Tam wliczamy wydatki medyczne, odejmujemy naprawy domu, dodajemy opiekę nad dziećmi, koszt zabawek i narzędzi elektrycznych. Oczywiście musimy pamiętać o przysługujących nam kredytach i dodatkach, ale nie mogą one być większe, niż liczba pojawiająca się w linijce 38 na trzeciej stronie. Do wszystkiego dołączamy formę 9683236-10248 pozwalającą na obniżenie podatku dochodowego w miesiącach zawierających w nazwie literę „W”. Księgowy musi jeszcze tylko stwierdzić, czy przysługuje nam 50 centów zniżki podatkowej na zakupione w czwartym kwartale lutego przedmioty w kolorze jasnoróżowym lub 75 centów, jeśli zakupy wypadły dokładnie 29 dnia drugiego miesiąca roku i właściwie potem to już z górki. Jeszcze tylko obliczamy koszt amortyzacji samochodu, żelazka i suszarki do włosów, dopisujemy w czwartym paragrafie koszt naprawy kurka w zlewie i najważniejsze, liczbę tabletek na ból głowy połkniętych podczas rozliczania podatków. Podpis i koniec. Proste, nie?!
Jeśli komuś wydaje się, że to, co przed chwilą napisałem pozbawione jest sensu, ma absolutną rację. To moja własna interpretacja przepisów podatkowych. Tak to wygląda dla niewykwalifikowanego podatnika. Dlatego cofam wcześniejsze słowa dotyczące roli księgowych. Pełen szacun. Kwiaty i dobre wino.
Wiele lat temu w rubryce poradniczej jednej z większych gazet pojawiło się następujące pytanie:
- Czy istnieje szansa na uproszczenie prawa podatkowego na tyle, by było ono zrozumiałe dla przeciętnego śmiertelnika?
- Oczywiście, nasi ustawodawcy od lat wyrażają opinię, iż jest ono zbyt skomplikowane i powinno być jak najszybciej zreformowane.
- Czyli zero szans na jego uproszczenie?
- Zero!
Tymczasem data ostatecznych rozliczeń za rogiem. Ociągamy się i opieramy. Nikt nie lubi przecież, gdy ktoś zabiera mu ciężko zarobione lub wykombinowane pieniądze. Powinniśmy jednak podejść do tego inaczej. Jak do wyrwania zęba mądrości. Zamiast myśleć o samym zabiegu, wyobraźmy sobie ulgę, jaką odczujemy po jego zakończeniu.
Albo gdy po kilkugodzinnej jeździe po autostradzie urozmaicanej litrami kawy zjedziemy na parking i zobaczymy budynek z napisem WC.
Każdy ma jakąś ciepłą i pozytywną myśl, której może kurczowo się chwycić i przetrwać sezon podatkowy. W ubiegłym roku czytałem o mężczyźnie, który postanowił kupić sobie wymarzony kabriolet i podczas rozliczeń odpisać go jako wydatek medyczny. Przekonywał, że kryzys wieku średniego to nie przelewki. Próbował używek i innych rozrywek. Nic jak dotąd nie okazało się skuteczne. Doszedł więc do wniosku, że w jego przypadku najlepszym lekarstwem będzie czerwona Mazda Miata, co IRS powinno potraktować poważnie. Nie wiem, jak mu poszło, słuch po nim zaginął, więcej wywiadów nie udzielił. Słyszałem, że w niektórych federalnych zakładach penitencjarnych rozmowy z dziennikarzami są zabronione.
Jeszcze jedno. Niektórzy sporo obiecują sobie po planowanej reformie systemu podatkowego. Porzućcie nadzieję. Nawet jeśli dojdzie do skutku, to przeciętny śmiertelnik nie zauważy różnicy. Może na gorsze. Zadłużenie kraju jest tak wysokie, że żaden polityk nie zdecyduje się na obniżenie dochodu budżetowego. Jeśli oddadzą w jednym miejscu, na pewno zabiorą w innym, mniej widocznym. Biliony dolarów same się nie spłacą.
Byśmy mieli jako takie pojęcie o wysokości zadłużenia, posłużmy się przykładem. Jeśli zarabiająca 100 tysięcy dolarów rocznie osoba cały swój dochód oddawałaby w formie podatków, to na spłatę obecnego zadłużenia musiałaby poświęcić prawie 170 milionów lat. Albo inny przykład, pozwalający nieco łatwiej wyobrazić sobie bagno, w jakim jesteśmy. Bilion godzin temu mieliśmy na Ziemi erę mezozoiczną i właśnie zaczynały pojawiać się na niej dinozaury. Teraz ten okres pomnóżmy razy osiemnaście.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.