To miała być zwykła środa. Może nieco chłodniejsza niż zwykle. Pracownicy biur znajdujących się w Monroe Building w centrum Chicago przybyli jak co dzień do pracy i rozpoczęli wykonywanie swych obowiązków. Nagle odezwał się sygnał alarmowy, a z głośników popłynęło ostrzeżenie o uzbrojonym mężczyźnie i nakaz poszukania schronienia.
Pracownicy wszystkich pięter, z wyjątkiem jednego, posłusznie pozostali na swych miejscach, a przerwę w pracy wykorzystali na lunch i zaległe rozmowy o zimie i świętach. Pamiętali przecież, że od miesiąca informowano ich o zbliżających się ćwiczeniach w budynku. Na 15 piętrze zapanowała jednak panika. Ostrzeżenie potraktowano poważnie. Pracownicy znajdujących się tam biur schronili się w pomieszczeniu bez okien i zabarykadowali drzwi przewróconymi biurkami.
Gdy jedni dzwonili na policję, pozostali żegnali się przez telefon z bliskimi lub zostawiali im ostatnie wiadomości. W pewnym momencie jednej z osób wydawało się, że słyszy strzały piętro niżej. Zapanowała jeszcze większa panika. Do tego stopnia, że gdy z głośników znów popłynął spokojny głos mówiący o zakończeniu ćwiczeń i nakazujący opuszczenie budynku, nie potraktowano tej informacji poważnie. Zabarykadowani w biurze ludzie doszli do wniosku, że napastnik przystawia właśnie pistolet do głowy mówiącej kobiecie i jest to fortel mający wywabić ich z pomieszczenia.
Na miejsce przyjechała oczywiście wezwana przez 15 piętro policja. Ponieważ nie wiadomo było, czy nie ma tam faktycznie uzbrojonego napastnika, wszyscy musieli opuszczać biuro pojedynczo z uniesionymi rękami. Następnie były przeszukania i wyjaśnienia. Nikt w całej aferze nie ucierpiał, może tylko niektórym do dziś jest nieco wstyd. Wszyscy przekonują jednak, że nie słyszeli słowa “ćwiczenia”, nie skojarzyli tego z wcześniejszymi ogłoszeniami, itd.
Cała sprawa zamknięta jest już dla policji i menadżerów budynku, jednak nie dla specjalistów różnych zawodów badających psychologię tłumu, którzy rzucili się na środowe zjawisko z wypiekami na twarzy. Dla nas to też nauka, by nie zawsze ulegać emocjom grupy i upewnić się, że to, co widzimy i słyszymy ma faktycznie miejsce.
Słyszał ktoś kiedyś, by za podobieństwo do św. Mikołaja zostać ukaranym? Ja też nie. W Teksasie mężczyzna z siwą brodą i w czerwonym kubraku został wyrzucony z lokalnego parku rozrywki Six Flags. Chodziło o ochronę dzieci. Podobno.
Jerry Henderson faktycznie wygląda jak Mikołaj. Ma własną, długą i siwą brodę. Do tego podeszły wiek i wraz z żoną jest już na emeryturze. Mieszka w pobliżu parku, do którego każdego roku kupuje sezonowy karnet i w każdy niemal weekend małżeństwo udaje się tam, by pospacerować, nieco się rozerwać. Ma to miejsce od lat. Od dawna mylony jest przez dzieci z Mikołajem, rodzice często proszą go o pozowanie do zdjęć z ich pociechami. Nauczony doświadczeniem w kieszeni ma zawsze coś słodkiego – cukierki, batoniki, kolorowe laski z cukru. Przed świętami Bożego Narodzenia Jerry zakłada dodatkowo czerwoną kamizelkę. Tylko kamizelkę, bo to Teksas, więc nie ma potrzeby zbyt ciepło się ubierać. Od zawsze sprawiało mu przyjemność odgrywanie Mikołaja dla najmłodszych w parku. Takie hobby, można powiedzieć. W tym roku również.
Podczas jednego ze spacerów podeszła do niego rodzina z dziećmi i poprosiła o wspólne foto. Wszyscy się uśmiechali, było przyjemnie, na koniec Jerry sięgnął do torebki żony i wyjął dla najmłodszych kilka świątecznych cukierków. 2 minuty później otoczony został przez ochronę Six Flags. Podobno złamał kilka paragrafów. Po pierwsze chodził po parku rozrywki w przebraniu, a to jest zabronione. Po drugie poczęstował dzieci nieautoryzowanymi słodyczami, a to już poważne przestępstwo. Po trzecie przebranie przypominało Mikołaja, a tych zatrudnionych przez siebie ma park i nie wolno innym robić tego za darmo. Można by się jeszcze zastanowić, czy zarząd Six Flags nie miał nieco racji, gdyby nie ostatnie żądanie. W zamian za możliwość korzystania z parku w przyszłości nakazano Jerremu zgolić brodę. Serio. Dostał dożywotni zakaz wstępu z brodą. Świat głupieje w zastraszającym tempie. Trudno znaleźć inny komentarz.
Na koniec jeszcze ostrzeżenie dotyczące wycieczek na Kubę. Od czasu, gdy linie Delta i JetBlue uruchomiły stałe połączenia z Hawaną, zainteresowanych odwiedzeniem tego kraju Amerykanów jest wielu. Większość nie zdaje sobie jednak sprawy z faktu, że amerykańskie banki pozostają nieco w tyle za dyplomatami i jak dotąd nie uwzględniły Kuby jako partnera biznesowego. Oznacza to, że tamtejsze bankomaty nie rozpoznają amerykańskich kart płatniczych i zdobycie gotówki w ten sposób jest prawie niemożliwe. Prawie, bo chodzą słuchy, że gdzieś jest jakiś oddział banku z Florydy pozwalający na tak skomplikowane operacje jak podjęcie pieniędzy ze swego konta. Mało kto wie jednak, gdzie on się znajduje. Dlatego miła wycieczka może zamienić się w potężne fiasco, gdy na zaplanowany tydzień wakacji mamy to, co przez przypadek znajdziemy w kieszeniach. Chyba, że posiadamy kartę z jakiegokolwiek innego kraju świata. Mozambiku na przykład. Niektórzy o tym wiedzą i podróżują z gotówką. Inni już drugiego dnia pozostają bez pieniędzy. Na pewno sytuacja zmieni się wkrótce, jednak na razie warto podróżując na Kubę zabrać ze sobą woreczek dolarów. Na szczęście to jeszcze tani kraj. Podobno pizza kosztuje tam w przeliczeniu ok. 50 centów. Więc nawet na drobnych z kieszeni da się w razie czego przeżyć.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.