Jak to się dzieje, a przecież się dzieje, że jedna powieść wciąga nas bardziej niż inna? Co powoduje, a przecież powoduje i co za tym stoi, bo przecież coś stać musi, że endorfiny nam się wydzielają w czytelniczych mózgach i dotykamy zasady nieskrywanej przyjemności przy jednych książkach, a przy innych nie?
Na czym ta przyjemność się zasadza? A jeśli już na czymś, to jak? Co to w ogóle jest przyjemność? I co to w szczególności jest przyjemność radości albo smutku z czytania?
/Trzej klasyczni utylitaryści Bentham, Mill i Sidgwick za ostateczne dobro [ultimate good] godne bezstronnej maksymalizacji uznają szczęście, czyli taki stan świadomości, w którym przyjemności jest więcej niż cierpienia. Szczęście i przyjemność są dla nich tym samym. […] Na początku swoich rozważań nad przyjemnością, Sidgwick definiuje ją jako „pewnego rodzaju uczucie, które pobudza wolę do działań, zmierzających do zachowania czy wytworzenia go”. Ten odczuwany bodziec wolicjonalny [volitional] nazywa pragnieniem. Analogicznie, cierpienie jest „uczuciem, które pobudza do działania, zmierzającego do zniesienia go”, a odczuwany bodziec wolicjonalny to awersja. Przyjemność jest uczuciem, które wzbudza w nas pragnienie podtrzymywania tego stanu. Czy to oznacza, że cokolwiek, czego pragnę, jest przyjemnością? „Czy istnieją pożądania i awersje, których przedmiotem nie jest przyjemność czy cierpienie?”, zastanawia się Sidgwick. Na to pytanie twierdząco odpowiedział przed Sidgwickiem Mill, zakładając, że pożądanie czegoś i uznanie czegoś za przyjemne jest tym samym. Mill pisze: „pragnąć jakiejś rzeczy i poczytywać ją za przyjemną, tak samo jak odwracać się od niej i uważać ją za przykrą, to zjawiska zupełnie nierozłączne czy też raczej dwie strony jednego i tego samego zjawiska, ściślej mówiąc, dwie różne nazwy dla tego samego faktu psychologicznego”/ (za: Czym jest przyjemność? – Czy definicja Henry’ego Sidgwicka jest wciąż aktualna? Katarzyna de Lazari-Radek, Uniwersytet Łódzki)
Szczęście i przyjemność zatem, to jedno i to samo. Mało tego, pragniemy przyjemności, a nie pragniemy cierpienia. Oczywiście tylko dla siebie, tylko egoistycznie, bo czyż nie pożądamy cierpienia bardziej niż przyjemności dla innych. Czyż nie sprawia nam przyjemności patrzenie, świadkowanie, obserwowanie i pośrednie uczestnictwo w cierpieniu innych? Naprawdę nie?
Jak to wszystko ma się do Śpiewających raków? Otóż ma się istotnie! Delia Owens napisała powieść o miłości, rozpaczy, samotności, wyobcowaniu, szlachetności, porzuceniu i odrzuceniu, radości z obcowania z przyrodą, bliskości z drugim, o ciemnej i jasnej stronie każdego z nas. Jak to zrobiła, to już zupełnie inna sprawa. Może irytować pobieżność i płytkość w budowaniu psychologicznej wiarygodności czy głębi postaci. Może wprawiać w osłupienie parozdaniowe wyjaśnienie przyczyn horrendalnego zła, wyrządzonego rodzinie Kyi i jej samej przez ojca. Przypomnijmy tylko, że ojciec, brutalny alkoholik, katował swą żonę i własne dzieci w sposób niebywale okrutny. Owens przyczyny tego dewiacyjnego zachowania dopatruje się w jego wojennych doświadczeniach, szczególnie w epizodzie tchórzostwa mylnie uznanego za bohaterstwo. I nie byłoby w tym nic dziwnego, sam koncept jest przecież znakomity, gdyby nie fakt, że całe to poszukiwanie sensu, zajmuje jakieś pół strony tekstu. W zasadzie wszystkie ważne, dla zgłębiania tajemnic osobności swych bohaterów, sprawy i wydarzenia, Owens traktuje bardziej niż luźno, żeby nie powiedzieć z lekceważeniem dla istotności. Wydają się być dla niej nieistotne. Tate porzuca Kye, bo chce się poświęcić karierze przyrodnika, Chase Andrews obiecuje jej małżeństwo, ale żeni się z kimś innym, bo jego matka nigdy by nie zaakceptowała tego związku, Kye nie chodzi w ogóle do szkoły (spędziła w niej tylko jeden dzień), bo wyśmiewają i upokarzają ją inni uczniowie, Skoczek i jego żona są jej przychylni, bo sami doznają upokorzeń od innych, policja jest głupia i uprzedzona, a Tate, jej pierwsza miłość okazuje się jednak w ostatecznym rozrachunku niezwykle szlachetny. I znowu – nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby nie fakt, iż wszystkie te elementy powieściowej układanki, w końcu szalenie istotne i zasadnicze dla struktury powieści, zajmują autorce po parę zdań wyjaśnienia. Nigdy nie są rozbudowane i nigdy nie składają się w skomplikowany, wielopoziomowy układ znaczeń. Są tak proste, że już prostsze być nie mogą. Całkowicie trafnie opisał ten dramatyczny banał Jarosław Czechowicz:
„Dlaczego ta powieść jest dla mnie rozczarowaniem? Przede wszystkim dlatego, że przypomina trochę historię obyczajową spod znaku harlequina, ale jest jednocześnie nowatorska, bo – to trzeba przyznać autorce – z niezwykłą empatią i sugestywnością opowiada o świecie natury. Co więcej, całkiem ciekawie wiąże kwestie instynktów przyrody z tym, jak żyją i funkcjonują ludzie, zwłaszcza w relacjach z płcią przeciwną. Poza tym jest to rzecz o bolesnych truizmach, łatwo wyciskająca łzy, uznająca proste rozwiązania fabularne, ale przede wszystkim tak konstruująca postać głównej bohaterki, że nawet gdyby wyrżnęła piłą łańcuchową połowę nieprzychylnego jej miasteczka, nadal wzbudzałaby współczucie i czytelnik stałby po jej stronie bezwarunkowo”.
I tu chyba dotykamy sedna tego, czym jest powieść Delii Owens „Gdzie śpiewają raki”: nawet gdy dowiadujemy się, kto zabił i dlaczego uciekł, dalej pozostajemy w radosnym uczuciu współczucia i akceptacji. Pozostajemy w powiewie przyjemności z czytania, poza tym, co wydawać by się mogło, sens tej przyjemności powinien stanowić, bo przecież zdecydowanie brakuje tu dogłębnej i wiarygodnej analizy wydarzeń i postaci, motywacji i przyczyn. Ale skoro tak doskonale tę powieść się czyta i skoro tak bardzo jest ona atrakcyjna i sprawia tak wiele czytelniczej przyjemności, to może owo dogłębność jest niepotrzebna?
Jeśli uznany, że przyjemność jest tożsama ze szczęściem i pragniemy jej tak samo mocno, jak mocno unikamy cierpienia, to cała tajemnica popularności powieści Delii Owens wydaje się być rozwiązana zgodnie z trochę już zużytym konceptem projekcji-identyfikacji: kochamy w sobie nieszczęśliwe dziecko i jesteśmy mu w stanie wszystko wybaczyć – nawet jeśli ono, nie jest dzieckiem podszyte.
Zbyszek Kruczalak