O zmianach zachodzących wokół nas nikogo chyba nie muszę przekonywać. Wystarczy się rozejrzeć. Z jednej strony jesteśmy coraz bardziej zaawansowani technologicznie, myślą za nas samochody, lodówki i żarówki, z drugiej mamy coraz więcej dziur w drogach dzięki niespotykanej dotąd w kraju korupcji. Wybieramy się na Marsa walcząc jednocześnie z powracającymi chorobami zakaźnymi, które odżyły dzięki niewielkiej grupie zwalczających dokonania naukowe przeciwników szczepionek.
Kilka dni temu słuchałem archiwalnej audycji radiowej (z bardzo głębokiego archiwum), w której fachowcy od motoryzacji polecali usługi mechaników na stacjach benzynowych. Faktycznie, jeszcze kilkanaście lat temu niemal przy każdej znajdował się warsztat i całkiem sympatyczny mechanik o sporym zasobie wiedzy i umiejętności. Dziś na stacjach za kuloodporną, brudną i porysowaną szybą siedzi znudzony młodzieniec otoczony wianuszkiem choinek zapachowych i wyrobów tytoniowych. O samochodach wie tyle, że mają kierownicę, koła i przycisk do uruchamiania silnika. Więc... zmiany są nieuniknione i niekoniecznie dobre. A skoro tak, to należy ich unikać.
Urlop jest najpoważniejszą, doroczną zmianą w naszym życiu. Owszem, tylko chwilową, ale przecież uraz może pozostać na dłużej. Wyrwani ze swej strefy komfortu musimy nagle spędzać dnie i noce pod obcymi dachami, jeść posiłki przyrządzane przez nieznaną osobę, spać o kilka godzin dłużej i więcej pić. Wody. Zależnie od miejsca urlopowania, zamiast znanego nam zapachu spalin na ulicach i pestycydów w ogródkach musimy pogodzić się z wonią kwiatów, piasku i słonej wody. Proszę wyobrazić sobie cierpienia kogoś, kto trafił do ośrodka wypoczynkowego z pięknym basenem i nie umie pływać. Albo byłego alkoholika na wycieczce po Napa Valley w Kalifornii. Wiele osób nie godzi się z tym i rezygnuje z dni wolnych w imię zachowania zdrowia psychicznego i fizycznego. Za nic mają sobie lata walk o prawa pracownicze. Nie wezmę wolnego i koniec!
To spora grupa, bo według badań kilku niezależnych od siebie organizacji, aż 54 procent Amerykanów nie wykorzystało w pełni przysługującego im urlopu w ubiegłym roku, co złożyło się w sumie na 662 miliony dni!! Dla podkreślenia tej liczby jeszcze jeden wykrzyknik - ! Nie będę zbytnio wskazywał ich palcem, bo do tej grupy należę. W tym roku zresztą sytuacja chyba będzie podobna.
Pytani na tę okoliczność pracoholicy tłumaczyli powody swych antyurlopowych decyzji. Okazuje się, że zależnie od rejonu kraju są one różne. Zmieniają się też z upływem czasu. Wieku również. Część jest niezastąpiona, tak uważa, w związku z czym pod ich nieobecność firma mogłaby upaść. Inni zdają sobie sprawę, że każdy ich może zastąpić, więc z obawy, by się szef o tym nie dowiedział, w ogóle wakacji nie biorą. Inni nie mają z kim wyjechać, więc wolą pracować. Są też tacy, którzy niewykorzystany urlop zamieniają na dodatkowy dochód, jeśli ich pracodawca na to pozwala. Nieliczni nie mają potrzeby przerywania pracy, bo ją tak bardzo lubią. To jest bardzo, ale to bardzo mała grupa. Są też przypadki losowe, gdy ktoś ze względu na sytuację rodzinną nie ma możliwości wykorzystania wolnego. Wreszcie tacy, co odkładają plany urlopowe na później i niestety z jakiegoś powodu nie dochodzi do ich realizacji.
Według dostępnych badań spada też jakość naszego wypoczynku. Należy zapytać najpierw, jaki jest cel urlopu. Nie chodzi o poznawanie świata, czy spędzanie tych dni z rodziną. O nie. Nikogo nie obchodzi, co robimy w tym czasie. Jeśli cos fajnego i przyjemnego, to tylko efekt uboczny. Urlop to przede wszystkim doładowanie baterii, byśmy byli bardziej wydajni w pracy. Podstawą przyznawania wolnych dni jest wypalenie zawodowe, a nie familijne. Nie chodzi więc o nasze potrzeby, ale pracodawcy.
By było śmieszniej, wydajny pracownik w USA nie jest chyba zbytnio ceniony. Po 3 latach pracy mamy zwykle prawo do 10 dni wolnego, czasami ciut więcej, podczas gdy nasi znajomi i rodzina w Europie dysponują urlopem od 3 do 6 tygodni. Przeciętny Amerykanin nie wie, co to dwa tygodnie wolnego. Rozkłada, dzieli, kombinuje, by tę odrobinę szczęścia rozłożyć na dwie, trzy, cztery przerwy w pracy. Reszta korporacyjnego świata zwalnia pracownika, który przynajmniej raz w roku nie weźmie dwóch tygodni bez przerwy. Ostatnio sytuacja taka miała miejsce w Hiszpanii. Kobieta wróciła wcześniej z wyjazdu, nie miała co robić, poszła do pracy. Następnego dnia szukała nowej. Dawno udowodniono, że pierwsze pięć dni wolnego to aklimatyzacja i zrywanie więzi emocjonalnych z pracą. Dopiero potem zaczyna się wypoczynek. Jedyne kraje, gdzie informacja ta jest utajniona, to Stany Zjednoczone i Birma.
Zresztą, po co nam urlop, jeśli i tak nie potrafimy go odpowiednio wykorzystać? Ponad połowa z nas nie jest w stanie podczas wakacji oderwać się od telefonów, tabletów, laptopów, czyli portali społecznościowych, wiadomości, filmików na Youtube i plotek z wielkiego świata, ale przede wszystkim spraw zawodowych. Kultura 24/7 sprawia, że nie potrafimy się nawet na chwilę wyłączyć, kontrolując non stop sytuację w firmie podczas naszej nieobecności. Kulejąca gospodarka sprawia, że obawiamy się utraty pracy, więc cały czas staramy się udowodnić swą przydatność. To jedna z tych złych zmian wspomnianych na początku. Nie jestem zwolennikiem zbytniej ingerencji państwa w prywatne życie, czy biznes. Jednak w tym przypadku podpiszę się pod każdą propozycją nakazującą wzięcie określonej liczby dni wolnych z pracy. USA pozostają jedynym rozwiniętym krajem, gdzie nie ma żadnego przepisu regulującego te sprawy.
Pracodawca da wolne jak zechce, pracownik weźmie, jak się odważy. Szaleństwo.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.