Rozpoczęły się polityczne igrzyska. Z przytupem i na wesoło. Jeśli dotychczasowa kampania kogoś nie rozbawiła, to na pewno zrobiła to konwencja republikańska. Nadzieja, że demokraci też coś zabawnego wymyślą, utrzymuje miliony wyborców przed telewizorami. Oddech złapiemy na chwilę w pierwszych dniach sierpnia, gdy zaangażowani w tzw. politykę zrobią sobie kilka dni wolnego, a my spokojnie będziemy mogli się zająć domowymi i życiowymi zaległościami. Nie potrwa to jednak długo...
Obserwując bałagan polityczny i wyborczy w tym roku wiele osób dochodzi do smutnego wniosku, że nie ma już co ratować. Sprawy zaszły zbyt daleko, rozkład jest zbyt zaawansowany, śmierdzi na odległość. Pociesza nas jedynie fakt, że to nie pierwszy raz, że już w podobnym miejscu kraj się znajdował i to wielokrotnie. Na dowód z archiwów wydobywa się i odkurza stare teksty, które okazują się ponadczasowe i mimo upływu lat wciąż aktualne.
Choćby opis oczyszczania plaży w jednym ze stanów położonych nad Pacyfikiem. Tekst ten dotyczył wydarzeń z lat 70., powstał w latach 90. i od tamtej pory przypominany był co najmniej dwukrotnie. Wydaje mi się, że najwyższy czas, by zrobić to ponownie. Zwłaszcza, że dla wielu będzie to nowa historia, gdyż podobnie jak ja w tamtych czasach albo byli daleko stąd, albo jeszcze nieświadomi mechanizmów rządzących polityką. Pozwolę sobie w wersji skróconej ten tekst przedstawić:
Chodziło o martwego wieloryba, którego ocean wyrzucił na plażę. Po kilku dniach zaczął on wydzielać nieprzyjemny zapach, okolicy groziła katastrofa ekologiczna. Mówimy o kilkudziesięciu tonach psującego się mięsa, leżącego na złotym piasku popularnej atrakcji turystycznej. Przez kilka dni trwały narady co z tym fantem zrobić. Setki fachowców różnych dziedzin, często nazywanych specjalistami główkowało po nocach. Nie było jednak żadnych mądrych pomysłów. Postanowiono to trudne zadanie zlecić komuś innemu.
Wezwano więc specjalną ekipę z departamentu zajmującego się utrzymaniem w należytym porządku autostrad i innych budynków użyteczności publicznej. Czemu ich? Bo, po pierwsze, na co dzień zajmowali się sporymi obiektami, a wieloryb do takich się zaliczał. Po drugie, jako jedni z nielicznych posiadali uprawnienia do posługiwania się materiałami wybuchowymi, które od czasu do czasu przyspieszały rozbiórkę starego wiaduktu lub mostu. Tym razem chodziło o duże, martwe zwierzę, ale plan był właściwie podobny. Chodziło o rozdrobnienie wielkiej masy na małe kawałeczki, które potem łatwiej byłoby pozbierać. Albo nawet nie trzeba ich było zbierać, wielu miało nadzieję, że takimi drobnymi kąskami mięsa zajmą się mewy, właściciele okolicznych smażalni ryb i inne padlinożerne stworzenia żyjące w okolicy.
Specjaliści od demolki zdecydowali się na użycie prawie pół tony dynamitu. Ładunek umieszczono ostrożnie obok śmierdzącego wieloryba, przewody zapłonowe rozwinięto na odległość kilkuset stóp, a cała ekipa ukryła się za pobliską wydmą. Jednocześnie na bezpieczną odległość odsunięto setki ciekawskich oraz ekipy telewizyjne. Łatwo zgadnąć, że w tym momencie żadne wydarzenie krajowe i globalne nie mogło się równać z planowanym wybuchem na plaży. Kilka stacji na żywo transmitowało przygotowania i planowaną eksplozję.
Należy tu dodać, że do dziś kontrolowany wybuch jest najczęściej stosowaną metodą pozbywania się z plaż martwych wielorybów, jednak wtedy był to eksperyment i pierwsze tego typu wydarzenie. Wielkiej kontroli wtedy nie było. Pamiętajmy, były to lata 70. Zajmujący się na co dzień autostradami i mostami inżynierowie na oko określili potrzebną ilość materiału wybuchowego, miejsce jego ułożenia i tzw. strefę rażenia. Och! Jakże się pomylili!
Gdy wszystko było zapięte na ostatni guzik, ludzie wstrzymali oddechy, mewy zawisły nieruchomo w powietrzu, nawet fale wyraźnie osłabły... Ktoś wcisnął czerwony guzik na skrzynce podłączonej do zapalnika i...
Jak walnęło, to podobno słychać to było na Hawajach, a na wybrzeżu Azji odnotowano lekkie wstrząsy sejsmiczne. W ułamku sekundy wielkie cielsko wieloryba zniknęło w ogniu i dymie, co wywołało okrzyki zachwytu i głośne westchnięcia zgromadzonych na plaży. Kilka sekund później odgłosy te zamieniły się w przekleństwa, płacz i masowe plucie, gdy śmierdzące kawałki psującego się tłuszczu i mięsa zaczęły spadać na głowy ludzi. Jeden wylądował nawet na obiektywie kamery nieustannie przekazującej obraz na cały kraj, więc nawet widzowie z Teksasu i Nowego Jorku częściowo doświadczyli masowej traumy. Inny znaleziono później na dachu samochodu zaparkowanego prawie pół mili od brzegu. Niestety, mewy nie rzuciły się na spadające kawałki, nawet one wiedziały, czym jest termin przydatności do spożycia, a ocean cofnął się o kilkadziesiąt stóp obawiając się zakażenia.
Gdy opadł czarny dym okazało się, że na piasku pozostało kilka sporych kawałków zwierzęcia, które kilka dni później usunięto tradycyjnie, za pomocą metalowych narzędzi, wiaderek i w kombinezonach ochronnych.
To jednak nie koniec, bo kilku felietonistów zaczęło się później zastanawiać, ile kosztowałoby wynajęcie ekipy oczyszczającej w ten sposób plaże do zrobienia porządku w stolicy. Poproszono nawet o wycenę. Na początek chodziło o Kongres.
Jeśli ten satyryczny tekst sprzed ponad 25 lat, opisujący wydarzenia sprzed prawie 40 nie jest na czasie, to nie wiem, czy znajdziemy lepszy. Jak widzimy nie dzieje się nic nowego i rewolucyjnego. Kilka poprzednich pokoleń oceniało klasę polityczną podobnie, jak my dziś. Też poszukiwano rozwiązań i nie znajdując poważnych, sięgano po humor. Jak dziś.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.