Jeszcze nie tak dawno przeżywaliśmy to wydarzenie w czasie rzeczywistym – oglądaliśmy relację telewizyjną, słuchaliśmy świadków, wspominaliśmy ofiary. Dziś jesteśmy tuż po dwudziestej rocznicy zamachów, które wstrząsnęły Ameryką i całym światem. 11 września 2001 roku prawdopodobnie okaże się ważną cezurą w historii świata w XXI wieku.
Przełom 1989-1991 roku wydawał się optymistycznym impulsem w polityce międzynarodowej, wiodącym świat ku lepszemu. Jesień Narodów i upadek bloku wschodniego, a potem samego Związku Radzieckiego, dawało szansę na nową falę demokratyzacji oraz rozszerzenia wolności nie tylko w wymiarze praw człowieka, ale także wolnego rynku. Wzrost autorytet Stanów Zjednoczonych, integracja europejska, odprężenie w polityce mocarstw – to wszystko zapowiadało dobry klimat. To właśnie wówczas Francis Fukuyama, amerykański politolog japońskiego pochodzenia, napisał swój słynny tekst o „końcu historii”. Nawiązując do myśli Hegla przedstawił on wizję triumfu demokracji nad faszyzmem, komunizmem i autorytaryzmem, nazywając wolnościowy system polityczny i gospodarczy szczytowym osiągnięciem społeczeństw, które po upadku -izmów będzie obejmował coraz większy odsetek świata. Była to wizja optymistyczna, będąca dzieckiem czasów, w których powstała. Jak wiadomo, utrzymała się w głównym nurcie do przełomu wieków, czyniąc z zasłużonego myśliciela najmniej skutecznego proroka naszych czasów.
Atak Al-Kaidy na Nowy York i Waszyngton okazał się wstrząsem dla Stanów Zjednoczonych. Po raz pierwszy od bardzo dawna państwo to zostało zaatakowane przez wroga (zresztą niepaństwowego) na własnym terytorium. Przypominano w naturalny sposób Pearl Harbor z 7 grudnia 1941 roku, który okazał się szokiem dla Amerykanów, zaskoczonych zuchwałością Japończyków. Wtedy do aktywnego działania na arenie międzynarodowej udało się przekonać nawet część twardych izolacjonistów, a stan wojny doprowadził do zawieszenia części praw obywatelskich np. dla mniejszości japońskiej, która w znacznym odsetku spędziła kolejne lata w internowaniu. Po sześciu dekadach zjawisko się powtórzyło.
11 września potraktowano jako wyzwanie rzucone Stanom przez międzynarodowy islamski terroryzm, i tak jak na wyzwanie na nie odpowiedziano. Administracja prezydenta George’a W. Busha szybko ogłosiła program „walki z terrorem” – zdecydowanego odwetu wobec działań islamistycznych radykałów, czyhających na Zachód. Już wkrótce amerykańscy żołnierze wkroczyli do Afganistanu i Iraku – w pierwszym wypadku w pościgu za Osamą bin Ladenem i jego sojusznikami, w drugim w związku z rzekomym posiadaniem przez Saddama Husajna broni masowego rażenia. 29 stycznia 2002 roku amerykański prezydent wygłosił słynne przemówienie, w którym wspomniał o „osi zła” („Axis of evil”) – państwach zagrażających USA, wspierających terroryzm i dążących do posiadania broni masowego rażenia. Pierwotnie zaliczono do nich Irak, Iran i Koreę Północną, później zaś listę rozszerzono o inne reżimy autorytarne, m.in. Syrię, Libię czy Kubę. Ten zestaw dużo mówi o mentalności ówczesnych liderów Stanów Zjednoczonych, gdyż wiele z wymienionych państw spełniało tradycyjną rolę amerykańskich „straszaków”, niekoniecznie bardzo groźnych, ale takich, z którymi USA w przeszłości wchodziło w spory (świeże, jak Irak Saddama w czasie I wojny w Zatoce czy Libia Kaddafiego w latach 80., czy dalsze, jak Kuba Castro na przełomie… lat 50. i 60.).
Taka polityka była realizacją idei politycznej amerykańskiego neokonserwatyzmu – nurtu wpływowego co najmniej od czasów Reagana, pod rządami Busha juniora bardzo mocno osadzonego w administracji i świecie eksperckim. Neokonserwatyści łączyli militaryzm z liberalizmem gospodarczym i poczuciem ważnej misji Ameryki w świecie – koniecznością zaprowadzenia wzorowanej na niej demokracji na całym świecie. Interwencje afgańska i iracka oficjalnie stawiały sobie taki cel dalekosiężny: budowę „demokracji” w Kabulu i Bagdadzie przy pomocy amerykańskich karabinów, pieniędzy i ekspertów.
Koncepcje te uzupełniała teoria innego wpływowego politologa tamtych czasów – Samuela Huntingtona, który promował interpretację mówiącą o „zderzeniu cywilizacji”. Miała ona polegać na radykalnym konflikcie kręgów cywilizacyjnych (np. zachodniego, chińskiego, islamskiego, prawosławnego, afrykańskiego), budowanych wokół wyobrażonej wspólnoty religii, mentalności czy ogólnie rozumianej kultury. Teoria ta dość dobrze wygląda na mapie, nie uwzględnia jednak wielu czynników, które dzielą poszczególne części składowe „cywilizacji” (czego przykładem świat islamu), główny nacisk kładzie zaś na „nadbudowę”, nie zaś „bazę” (czyli gospodarkę). Znowu – Huntington opisywał przede wszystkim amerykańskie lęki przed rywalizacją z Chinami, Indiami czy krajami Bliskiego Wschodu, ubierając ją w wielką opowieść o starciu między cywilizacjami.
W takim właśnie klimacie politycznym, ideowym i mentalnym żyły Stany Zjednoczone w początkach XXI wieku. Atak na wieże WTC i Pentagon był jak policzek wymierzony amerykańskiej dumie. Państwo, przy akceptacji społeczeństwa, odpowiedziało kontratakiem, przy okazji ograniczając w różny sposób prawa obywateli. Po dwudziestu latach widzimy jednak skutki tej polityki: interwencja w Afganistanie nie była sukcesem, podobnie zresztą jak w Iraku. Stany nie są już „dobrym policjantem”, a mocarstwem, które musi zmienić swoją strategię i dostosować się do nowych wyzwań i zagrożeń. Z trochę głupiej pewności siebie epoki Busha zostało już chyba niewiele…
Tomasz Leszkowicz