W najgłębszych otchłaniach internetu, zarezerwowanych wyłącznie dla wyznawców teorii spiskowych, w tym płaskiej Ziemi, ruchu Q, czy łączenia pandemii z siecią 5G, znaleźć można dyskusję na tematy dotyczące nazw popularnych potraw. A właściwie tego, że niektóre nazwy wprowadzają konsumentów w błąd.
No bo jak tu zjeść “boneless chicken wings”, czyli “kurze skrzydełka bez kości” wiedząc, że nie mają one nic wspólnego ze skrzydełkami. Czy kośćmi. Fuuuj!
Pewien mężczyzna z Nebraski wystąpił nawet niedawno w tej sprawie przed radą swego miasta – niewielkie miasto, kilkuosobowa rada, więc pozwalają występować każdemu – i przekonywał, iż należy skończyć z tym oszustwem. Oczywiście inne problemy nie były dla niego ważne, choćby ledwo zipiąca ekonomia, wysokie bezrobocie, zamieszki, itd. Dla niego w tym momencie ważne było to, że te oblepione sosem kawałki mięsa pochodzą z okolic kurzych piersi, są pozbawione kości i nie mają nic wspólnego ze skrzydełkami.
Jak można?! – grzmiał ze swego miejsca, podczas gdy kilkanaście telefonów w rękach innych uczestników obrad nagrywało jego występ.
Nie zamawiam przecież kanapki bez kości, czy taco bez kości, bo oczywiste jest, że kości w nich nie ma! – kontynuował mężczyzna.
Aaach… więc jemu chodzi o to, że skoro mięso na skrzydełka bez kości pochodzi z kawałka nieposiadającego już kości, to nazywanie tego w ten sposób jest oszustwem. Jasne…
Problem w tym, że nazw potraw mających niewiele wspólnego z faktycznym składem jest więcej. Popularne “buffalo wings” nie są robione z bizonów, tylko wymyślone były w Buffalo, w stanie Nowy Jork. "Ostrygi górskie" nie mają nic wspólnego z odławianymi w oceanach stworzeniami, a są odpowiednio spreparowanymi przez kucharza, najczęściej smażonymi, jądrami byka, barana lub knura.
Próbował ktoś kiedyś “preriowych ostryg”? Podobno wymyślił je dawno, dawno temu, mało znany kowboj. Do szklanki wbijamy dwa jajka, ale nie rozbijamy żółtek. Dodajemy trochę wódki, kilka kropel octu, sos do steków, keczup, nieco ostrego sosu oraz szczyptę soli i pieprzu. Patrzące na nas ze szklanki żółtka to właśnie ostrygi preriowe.
W niektórych częściach świata, głównie znajdujących się kiedyś pod wpływami brytyjskiej monarchii, znaleźć można w restauracjach i książkach kucharskich “kolonialną gęś”. Kiedy Anglicy skolonizowali Nową Zelandię, odkryli, że łatwiej jest tam hodować owce niż ich ulubione gęsi. Ale nadal pragnęli wspomnień z domu, w tym pieczonych gęsi. Z braku tam tych ptaków wyobrazili sobie, że młodziutkie, kilkumiesięczne jagnię, to gęś. Pozbawili je kości, nadziali miodem i chlebem, zamarynowali w czerwonym winie, po czym dokładnie upiekli. Ostro zakrapiając lokalnym winem i piwem byli w stanie wyobrazić sobie, że to gęś, a oni sami siedzą w knajpie pod Londynem. Strasznie dużo pracy, ale przepis przyjął się i powędrował w inne części świata.
Wiemy też, że oryginalna “kaczka po bombajsku” to smażona ryba, choć współcześnie zniszczono przepis używając do niego kaczki (sic!), a “kura leśna” to wielki grzyb rosnący na drzewach. Przykłady można by mnożyć. Dla pragnących wystąpić na forum rady miasta materiału wystarczy na lata.
Gdybyśmy chcieli przyczepić się do nazw potraw w Polsce, też mielibyśmy sporo pracy. Za każdym razem odwiedzając stary kraj z przyjemnością odwiedzam zakłady gastronomiczne, zwłaszcza te oferujące niecodzienne potrawy. Dla mnie niecodzienne, a wielu znane od dawna. Proszę nie mieć mi za złe, że pierwszy raz widząc w menu restauracji “gęsie pipki” nie bardzo wiedziałem, co znajdzie się na talerzu. Uff... odetchnąłem dowiedziawszy się od kelnera, że będą to znane mi doskonale, duszone żołądki kurze.
W innym miejscu pouczono mnie, iż wyglądające jak wielkie kluski z nadzieniem to kartacze czy też cepeliny. Pouczono, bo wzbudzając popłoch wśród gości restauracji, na głos, publicznie, nazwałem je pyzami.
Niektórzy pierogi dzielą się na małe, takie do zupy, i duże, takie na talerz. Inni klasyfikują je według sposobu przygotowania, regionu pochodzenia. Są więc pierogi, czebureki, dzyndzałki, kołduny, uszka i jeszcze kilka innych rodzajów. Ostatnio doszły pierożki tajskie i chińskie.
Choć cały tekst poświęcony jest nazwom potraw, to przecież jasne, że nie tylko o potrawy chodzi.
Otwórzmy oczy, uszy i zaakceptujmy fakt, że inni lubią to samo, ale czasami pod inną nazwą lub z nieco zmodyfikowanym przepisem. Kiedy my jemy racuchy, inni spożywają ruchanki. Kiedy zajadamy się plackami ziemniaczanymi, dla innych są one plińcami. Zdarza się więc bardzo często, że używając innych słów mówimy o tym samym.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.